Tyle słońca w całym mieście. Przystanek Hanoi
Zawsze ciekawił mnie Wietnam, ale stanowił dla mnie dosyć daleki odcinek w mojej wyobraźni, nie tak łatwo dostępny, dziki i niezrozumiały.
Gdyby nie to, że mieszkam w Chinach, nie mogłabym sobie pozwolić na lot z Europy, bo jest – delikatnie mówiąc – cholernie drogi.
Wyleciałam do Wietnamu dokładnie 16 stycznia, odeskortowana przez Zosię i Kornelię, czyli dwa dobre duszki, które spotkałam w Yunnanie.
Jak zwykle myślałam dosyć głupio, że ooo przejdę przez bramki bezpieczeństwa i fru. Tak się przyzwyczaiłam do życia w Chinach, że nie czuję się tu obco, choć wizualnie odstaję od reszty. Przejście przez wszystkie “stacje” typu imigracyjne i tym podobne zajęło mi trochę czasu, ale poszło w miarę sprawnie, głównie dlatego, że mam wpisany w paszport stały pobyt.
Po wszystkich perypetiach lotniskowych doleciałam do Hanoi, stolicy Wietnamu. Odebrałam wizę na lotnisku (skubani chcieli 45$!!!). Wcześniej zamówiłam sobie kierowcę z hotelu, bo jakoś nie wyobrażałam sobie zachrzaniania ok. 30 km z tobołami w środku nocy, gdzie i tak już byłam dosyć umęczona. Zajechałam do hotelu, który mieści się w Cathedral District, bardzo ciepło powitana przez właściciela Wietnamczyka, który wszystko naszykował i powiedział, że najpierw mam się wyspać, a kiedy odpocznę na następny dzień uregulujemy płatności.
Chyba tylko w Wietnamie dzieją się takie rzeczy. Tu są najbardziej pogodni i przyjacielscy ludzie na świecie, bardzo dobrze mówią po angielsku i śmieją się do ciebie z daleka.
Jedyne co mi przeszkadza, to ogromna ilość oszustów, lipnych kierowców i absolutny brak kontroli sytuacji. Dlatego przytulałam dokumenty jak tylko mocno się dało.
Chociaż jest środek zimy, czuję się jak na wakacjach, słońce muska moją skórę, jestem cudownie zrelaksowana i dużo się śmieję.
Zanim przyjechałam do Hanoi kontaktowałam się z couchsurferem o imieniu Travis, który mieszka tutaj z Polką Zuzą. Przyjechali do Wietnamu na rowerze z prowincji Fujian, zajęło im to 3 miesiące, szacun jak stąd do Polski. Udało mi się znaleźć jego mieszkanie, które było zlokalizowane niedaleko West Lake (Jezioro Zachodnie), ok. 4 km od mojego hotelu. Przeszłam na piechotę, prawie dostając zawału, bo ruch uliczny w Hanoi jest gorszy niż w Chinach. Wszędzie pełno skuterów, motorów, samochodów, hałas, gwar i bałagan. Budynki również stosunkowo stare, widać, że komunistyczne.
Zachodzę do domu Travis’a. Otwiera mi jakaś Wietnamka. Pytam się, czy on tu mieszka. Ona mówi, że tak i prowadzi mnie na górę.
Wchodzimy do pokoju, a on śpi na łóżku z baldachimem wyglądając co najmniej jak hipster Mojżesz z włosami do ramion i uduchowieniem na twarzy.
Witam się, daje mu czas, żeby się ogarnął i idę do salonu. Bardzo przyjemne mieszkanie.
Nagle Travis wychodzi z pokoju, mówi do mnie po polsku : ,,Duży kac. Mieszkałem pięć lat w Warszawie.” – po czym dodaje po angielsku, że zapomniał o mnie i się nie spodziewał, że dodrepczę do niego.
Opowiedział mi, że w Wietnamie mieszka z Zuzą od roku, bo szczerze nie cierpią Chin. Oboje tutaj uczą angielskiego, niestety na wizie turystycznej.
Poszliśmy razem na lunch, który przypominał rosół z kotletami w środku, bardzo smaczne to było. Następnie pożyczył mi rower i pojechaliśmy razem na przejażdżkę.
Tak się szczerzyłam z radości, myślałam, że wszystkie muchy mi się przylepią do zębów.
Objechaliśmy całe jezioro, Travis pokazał mi dużo fajnych miejsc, mówiąc, co gdzie i jak można załatwić.
W Wietnamie jest duża kultura picia kawy, więc dla mnie to istny raj, po tym jak w Chinach muszę za nią bulić ciężkie pieniądze. Praktycznie kawę można dostać średnio co 2 metry i jest po prostu przepyszna. Tradycyjna kawa wietnamska jest prażona z masłem, bardzo mocna. I bardzo tania. Ja się pokusiłam na kawę jajeczną, która przypominała ptysia z wierzchu z gorzką niespodzianką na dnie filiżanki.
Następnie Travis zabrał mnie za piwo, które kosztowało nas AŻ 40gr za pół litra!!!!! Po chińskim sikaczu, piłam to jak ambrozję. Dodatkowo siedziało się na rogu ulicy, gawędziło z właścicielem knajpy i czuło się sielską atmosferę. Travis powiedział, że nawet jeśli czegoś nie mają w karcie, a chce się jeść, tutejsi gospodarze idą do knajpy obok i organizują żarełko. Tym sposobem zamówiliśmy sobie smażony ser (po kilkunastu miesiącach niejedzenia sera, niebo w gębie), nie obchodziło mnie, że wszystko pójdzie mi w uda. Chcę być gruba, ale szczęśliwa.
Pod wieczór Travis zabrał mnie jeszcze na przejażdżkę wzdłuż rzeki Czerwonej, Most Francuski i plantację bananów. Zmęczona, ale z wypiekami na twarzy wróciłam do hotelu, czekając na pociąg do Sapy.
***
Po dwóch dniach w Sapie wróciłam 20 stycznia do Hanoi. Miasto o 4 rano było po prostu martwe. Wiedziałam, że do hotelu się nie wejdę o tej porze, więc usiadłam na chodniku z tobołami, mając w planach słuchanie muzyki z przez 3h dopóki wszystko się nie pootwiera.
Siedzę sobie jak taka bezdomna z chustą na głowie i upapraną kurtką po trekkingu w Sapie, aż nagle widzę dwóch facetów.
Jeden do mnie krzyczy z daleka:
– Wszystko w porządku? Potrzebujesz pomocy?
– Nie, dziękuję, czekam aż wszyscy wstaną i stąd zniknę.
– Nie powinnaś tutaj siedzieć o tej porze. Chodź z nami do hotelu. Nie bój się, to oferta przyjacielska, nic ci nie zrobimy.
– Nie, dziękuję zostanę tutaj.
– Chodź z nami, proszę. Nie siedź tu. My i tak nie idziemy spać, o 7.30 musimy jechać do innego miasta w interesach. Nic ci się nie stanie.
– Bardzo dziękuję, ale dam sobie radę.
– Jak uważasz. Nie miałem nic złego na myśli.
Po czym gość się z kolegą oddala.
Nagle wraca.
– Nie chcesz siedzieć z nami w pokoju i rozmawiać – w porządku. Chodź z nami do hotelu, poczekasz do rana w recepcji.
Skoro tak powiedział to poszłam.
Rozłożyłam się z plecakiem na stołku, podchodzi do mnie ten gość i mówi coś, co mnie bardzo zawstydziło.
– Nalegałem, żebyś z nami poszła, dla twojego bezpieczeństwa. Jesteśmy z Afganistanu, robimy tu interesy, ja zdaję sobie sprawę, co myślą o nas Europejczycy, ze względu na to, co się dzieje u nas w kraju.
– Ale ja nikogo nie osądzam – powiedziałam. – Podróżuję sama, to chyba normalne, że nikomu nie zaufam od razu.
– To musi być dla ciebie trudne. Nie dziwię się, że bierzesz nas na dystans. Ale naprawdę jesteśmy w porządku.
I poszedł.
Nagle schodzi na dół zaspany recepcjonista, Wietnamczyk.
– Co tutaj robisz? Masz tu pokój?
– Nie, przyszłam z innymi gośćmi, wróciłam z Sapy, chciałam poczekać do 7 rano i wyjść, ale jeżeli mnie tu nie chcesz, to już się zbieram.
– Zostań, nie bój się. Chodź, zrobię ci kawę.
Od słowa do słowa ten Wietnamczyk okazał się bardzo przyjacielski. Dał mi śniadanie, ciągle gadał, że jestem taka ładna, chętnie by się przeniósł za mną do Europy. A pragnę podkreślić, że miałam zmasakrowaną twarz, byłam brudna i miałam olej na głowie.
Po czym śpiewał mi cały poranek coś w stylu: ,,ja cię pokocham, a ty mnie pokochasz?” Na co ja się śmiałam i mówiłam, że sorry, ale nie.
Wróciłam do siebie do hotelu. Odsapnęłam, przyszedł do mnie ten Wietnamczyk z miejsc , w którym czekałam na poranek i oprowadził po mieście.
Wziął mnie do opery i pokazał wietnamskie więzienie. Trochę był zmęczony, więc wysłałam go do domu i resztę popołudnia spędziłam sama, kręcąc się wokół Hoam Kiem Lake, jedząc francuskie bagietki, patrząc na podróbki i pijąc kawę z miejscowymi.
Dawno nie było mi tak dobrze.