Randka z sowami. Ikebukuro, Ginza, Tokio.

Lubię ten moment, kiedy budzę się w nowym miejscu poza Chinami i przeżywam pogodę jak kura miesiączkę. W Tokio pierwsze, co zapukało do moich okien, to promienie słońca. Spojrzałam na zewnątrz, niebo było cudownie czyste, bez ani jednej chmury, mocno niebieskie. Oczy powiększyły mi się dwukrotnie. Wyszłam na balkon, wzięłam głęboki oddech, pomyślałam: „to jest to!” i całkiem szczęśliwa poszłam na śniadanie.

– Masz tutaj wszystko, co potrzeba. Możesz jechać dzisiaj na Ginzę pochodzić – powiedział do mnie przyjaciel. Pokiwałam głową. Przy okazji pokazywał mi różne zdjęcia, z czego jedno szczególnie zwróciło moją uwagę.

– Zaraz, moment. Czy ty tutaj z sową siedzisz?! – zapytałam. Znalazł adres do sowiej kawiarni w Ikebukuro, a ja zdecydowałam, że choćby się paliło i waliło, moja noga tam postanie.

Ginza – życie na bogato

Całkiem nieśmiało rozglądałam się na stacji metra, patrząc dokąd prowadzą poszczególne linie. Obok mnie przechodził tłum Japończyków, głównie z nosem w telefonach.  Spora część z nich miała maski na twarzy. Dziwiło mnie to strasznie, bo przecież smogu nie mają. Jak mi powiedziano, w Japonii nosi się maski z kilku powodów, na przykład: suche powietrze, przeziębienie, brak makijażu na twarzy, zmęczenie czy nawet ot tak, żeby nie było widać rozdziawionej japy, gdy się śpi w metrze. Musiałam się przestawić na chodzenie po lewej stronie, by nie czuć się jak ostatnia wieśniara popychana przez ludzi. W Chinach każdy chodzi, jak chce, trochę jak w dżungli. Podróżowanie metrem bez konieczności prześwietlania torebki i wody przy wejściu było dla mnie miłą odmianą od chińskiej rzeczywistości. Luz blues.

Gdy dotarłam na Ginzę, otoczyły mnie nowoczesne budynki z drogimi sklepami. Niezbyt wysokie, ponieważ w Japonii często występują trzęsienia ziemi. Wszystko było bardzo zadbane, czystość aż biła po oczach. Ginza to miejsce, do którego przyjeżdżają bogate Japonki na zakupy i dla rozrywki, podczas gdy ich mężowie siedzą po 12 godzin w pracy. To najlepsze miejsce, żeby obkupić się w rzeczy od Chanel, Diora czy Armaniego. Szklane budynki połyskują ze wszystkich stron. Choć to miejsce w stylu „posh”, można znaleźć tam również elementy kultury japońskiej, jak chociażby teatr kabuki.

W obrębie Ginzy znajduje się słynny targ rybny Tsukiji. To tam co roku odbywają się słynne „tuńczykowe aukcje”. -Kiedy Japończycy pytali mnie, dlaczego chciałem tutaj przyjechać, mało ich obchodziło, że interesują mnie stosunki międzynarodowe. Dziewczyny, które opowiadały im, że lubią japońską modę zyskiwały ich większą sympatię. Zmieniłem taktykę i zacząłem mówić, że przyjechałem do Japonii, bo bardzo lubię tuńczyka. Co roku jeżdżę na aukcje i wstawiam zdjęcia. I wszyscy się cieszą – opowiadał mi później w domu przyjaciel.

Niedaleko Ginzy znajduje się całkiem przyjemny park, a zaraz obok parku Pałac Cesarski Nijubashi. Dobre miejsce na randkę. Bardzo romantyczne otoczenie. Niestety wejść do środka można wyłącznie 23 grudnia (urodziny Cesarza) oraz 2 stycznia (z okazji Nowego Roku). Warto dodać, że pałac został zniszczony w trakcie drugiej wojny światowej. To, co możemy dzisiaj oglądać, to jego odbudowana wersja.

Ikebukuro – randka z sowami

Sama nazwa dzielnicy, Ikebukuro, oznacza sowę.  Mówi się, że nie jest to wyjątkowe miejsce w Tokio, dla mnie jednak było. Chociaż nie opiewało w liczne atrakcje, to właśnie tam, siedząc na ławce i skrobiąc długopisem w notesie, zaobserwowałam najwięcej różnych japońskich dziwactw.

Instrukcja dotarcia do sowiej kawiarni, czyli jednego z najbardziej osobliwych miejsc w Japonii, była prosta. „Wyjdź wschodnim wyjściem metra, skręć w prawo i idź prosto, aż zobaczysz dłuuuugą kolejkę stojącą po ramen”. Wszystko się zgadzało.  Wjechałam windą na szóste piętro i znalazłam to magiczne miejsce. Powitała mnie Japonka, która sama wyglądała jak napuszona sowa. Przed wejściem trzeba było dobrze wyczyścić buty, potraktować ręce środkiem antybakteryjnym i przeczytać instrukcję obsługi sowy. Warto wiedzieć, że sowy to bardzo delikatne stworzenia i, choć wydają się duże, ważą bardzo mało, dlatego trzeba się z nimi obchodzić niezwykle ostrożnie. Jeżeli sowa cię nie lubi, na pewno da ci to odczuć. W kawiarni, do której poszłam, mieli trzydzieści różnych sów. Drzemały sobie albo bawiły się ze sobą. Można było podejść i pogłaskać każdą z nich, są do tego specjalnie tresowane. Trzeba było najpierw pokazać im palec przed oczami (nie, nie po to, żeby go udziobały), a potem były twoje. Sesja z sowami trwała godzinę. Mogłam wybrać dwie sowy, które chciałam wziąć na ramię, więc najpierw wybrałam duże, roczne dziecko, a potem małą staruszkę. Koszt takiej randki z sowami to 1500 yenów, czyli ok. 54 zł. Nie tak źle, jak na Tokio.

Relaks w japońskim onsenie

W styczniu w Tokio jest bardzo zimno, więc wieczorem po całym dniu chodzenia, znajomy wziął mnie na relaks do onsenu, czyli japońskich solanek, wód termalnych. Japończycy kąpią się w nich bardzo często, dlatego mają taką piękną i delikatną skórę. Wody te są przepełnione witaminami i minerałami, koszt pobytu nie jest mocno wygórowany, płaci się za wejście i siedzi, ile się chce – w naszym przypadku było to 2600 yenów, ok. 90 zł. Po wejściu Japonki zaczęły opowiadać, gdzie co jest, stałam jak lampa i nic nie rozumiałam, a mój przyjaciel potakiwał głową i mówił po japońsku „tak, tak”. Konwersacja między nimi trwała z 10 minut. Potem, kiedy zrozumieli, że z japońskiego jestem totalnym zerem, przełączyli się na angielski i skwitowali to w 4 zdaniach. Tak się tylko spojrzałam i śmiać mi się chciało pod nosem, że taki długi monolog, a tłumaczenie wybiórcze. Dlatego warto uczyć się języków – żebyście wiedzieli, co gadają o was do was!

Pierwsze wrażenia z Japonii?

Przyjechałam z gwarnego kraju, gdzie na ulicach panuje zasada „chulaj dusza, piekła nie ma”, duże miasta żyją 24h na dobę, ludzie gromadzą się w małych uliczkach na wspólne posiłki, wszędzie głośno gadają, a cisza jest dla nich komfortowa. Takie są moje Chiny. Nagle poczułam się jakby ktoś mnie wrzucił do zaprogramowanego robotami dziwnego zakątka świata, gdzie nikt się na ciebie specjalnie nie patrzy i wszystko jest w jak najlepszym porządku – od czystych ulic aż po przesadnie uprzejmych Japończyków. Każdy gdzieś się spieszył lub spał w różnych miejscach. Czułam się trochę sztywno, bo brakowało mi zwykłego luzu, gdzie nie będę się musiała tłumaczyć ze swoich żartów i będę mogła się głośno zaśmiać. Wszystko było tak przesadnie idealnie, że brakowało mi w tym autentyczności i życia. Każdy kłaniał się w pas i wydawał się uosobieniem spokoju, skromności i kultury. A w środku chował co innego.

I o tym będzie następny post. Zajrzycie?

Pamiętajcie, że pisałam o Japonii tutaj:

Możecie jeszcze zobaczyć moje posty z Kambodży:

 

 

 

 

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Podobne Wpisy

2 Komentarze

  1. Kasia ze spokojny dom mówi

    Cudowne te sowy. Pięknie mi się poranek zaczął dzięki Tobie. Zazdroszczę pasji i tych wszystkich widoków.

  2. Angelika mówi

    o sowiej kawiarni widziałam kiedyś reportaż w Galileo:)

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.