Wyspa James’a Bonda wycieczka z Phuket
Ostatni dzień w Tajlandii 28 grudnia 2018. W planach była wycieczka, na którą nie zdążyłam podczas październikowego wypadu do Phuket. Naoglądałam się wcześniej zdjęć z Wyspy James’a Bonda w Internetach , w głowie pojawiło mi się: ,,łaaaał muszę to zobaczyć!”. Przed wyjazdem na święta powiedziałam Żabie, że to jest nasz must see, a jak się inne punkty programu ułożą to mnie nie interesuje. Na szczęście Żaba to bardzo ugodowy człowiek, więc taki plan też przypadł mu do gustu.
Zaczęło się od upalnego poranka
Umęczeni i spoceni, napuchnięci od tajlandzkiej gorączki wstaliśmy wcześnie rano, żeby spakować swoje manatki. Oboje mieliśmy na koniec dnia wyruszyć w przeciwnych kierunkach – ja wrócić do Chengdu, Żaba zostać w Tajlandii odrobinę dłużej. Zeszliśmy z tobołami na dół, pochłonęliśmy szybkie śniadanie, patrząc mimochodem co nasz hotelowy lady boy miał ładnego dzisiaj na sobie i czekaliśmy na samochód. Wycieczka do Wyspy James’a Bonda była tania, kosztowała jakieś 1500 batów, a jeszcze udało nam się dogadać z kierowcą, żeby odwiózł nas na lotnisko po zwiedzaniu. Gdy podjechał samochód wpakowaliśmy się do środka. Było ciasno, siedziało w nim już grono turystów. Żaba sennie położyła głowę na moim ramieniu i zaczęliśmy około 2 godzinną podróż do celu.
Czekała na nas łódź
Powiedziałam Żabie: ,,weź pamiętaj z kim my na tej wycieczce jesteśmy, bo tu jest tyle ludzi, że łatwo się pogubić, a ja bez okularów jestem ślepa jak kret”. Upatrzyliśmy sobie za punkt orientacyjny pulchną parę z Indii i tak postanowiliśmy przeżyć tę podróż. Wsiedliśmy do łodzi, która miała zabrać nas do “przystani”, skąd dalej mieliśmy się przesiąść na kajak. Łódź zepsuła się na środku morza, słychać było wielkie BUM i dupa stoimy. Na szczęście chyba mają tam takie sytuacje na porządku dziennym, bo natychmiast zorganizowali nam następną i była akcja przesiadka. Co prawda zatrwożyłam się trochę w duchu, gdy nasze okrągłe towarzystwo przechodziło z łodzi do łodzi, ale uff nie zatonęliśmy.
Z kajakarzem za pan brat
Dopłynęliśmy do przystani. Odczekaliśmy się w kolejce jakieś pół godziny, zanim przyszła nasza pora na kajak. Powiedziano nam, że w dobrym geście jest dać swojemu kajakarzowi przynajmniej 50 batów napiwku. Podpłynął do nas cwaniaczek o miłej buzi. Wsiedliśmy. Żaba z tyłu, ja z przodu panienka z okienka, wyciągnęłam aparat i nóżki do opalenia. Kajakarz to był dosyć śmieszny gość. Jak usłyszał, że mieszkamy w Chinach, zaczął mówić po chińsku. Potem do Żaby trochę po francusku. Żaba do mnie, że przeciętny kajakarz wyrechocze więcej niż ja w jego języku. Nasz wioślarz co chwile jakieś żarciki rzucał. Jakoś na ten napiwek musiał zarobić. Trochę zaczął się użalać, że mu źle, bo cały dzień na morzu i nie ma wypłaty. Ja trochę jak Matka Teresa w duchu zaczęłam współczuć. Żaba do mnie (rozsądnie z resztą), że na pewno jakiś dochód ma, mały, bo mały, ale nie siedzi w tym kajaku za free.
Kajakarz niezły gawędziarz
Powiedział, że ma sześcioletnią córkę i niedawno mu się urodziło nowe dziecko, więc napiwki idą na szkołę dla dzieciaków. O tych napiwkach napominał inteligentnie, dawał do zrozumienia, ale nie namolnie. Rzucił do Żaby, że widzi, kto rządzi w tej relacji, na co Żaba tylko się uśmiechnął i skinął głową. Podpłynęliśmy do różnych skał i zatok w okolicy. Kajakarz robił nam zdjęcia i ba, nawet mówił jak pozować. Miał nawet przygotowane serduszko wycięte w liściu do podłożenia przed obiektyw jako tło dla par. Wiedział koleś jak zarobić. Sypnęliśmy mu napiwku całkiem sporo, bo stwierdziłam, że faktycznie włożył trochę wysiłku, żeby nam się przypodobać i umilić czas. Nawet jeśli trochę przetragizował, no cóż, człowiek różnych rzeczy się chwyta. Przynajmniej był nieszkodliwy.
Wyspa James’a Bonda – wrażenia
Wyspa James’a Bonda, czyli Zatoka Phang Nga to bardzo urokliwe miejsce. Jednak to, co rzutuje na jej niekorzyść to ilość turystów, która je odwiedza. Naprawdę jest tam lazurowa woda, zielone skały – raj. Niestety bardzo trudno jest tam zrobić przyzwoite zdjęcie bez czyjegoś tyłka z cellulitem w kadrze. Zatoka Phang Nga zawdzięcza swoją sławę dzięki wspomnianemu już agentowi 007 i filmowi nakręconemu w 1974 roku “Człowiek z pistoletem”. Scenę z filmu możecie podejrzeć tutaj.
Osobiście myślę, że warto się tam wybrać, nawet jeżeli wyspa ma tylu wizytujących.
Wioska rybacka – ostatni punkt programu
Umierający z głodu, przyzwyczajeni do jedzenia lunchu w Chinach punkt 12:00 czekaliśmy na dalszy plan wycieczki. Mieli nas zabrać do pobliskiej muzułmańskiej wioski rybackiej, gdzie mieliśmy zjeść i zobaczyć jak się żyje na morzu. Miejsce okazało się malutkie i dosyć malownicze. Przewodnik powiedział nam, że jak się zgubimy trzeba pytać miejscowych o nazwę restauracji to nas pokierują z powrotem. To wszystko przypominało trochę chodzenie w labiryncie. Ciasne dróżki, wszystko wyglądało tak samo. Widać było biedę. Mieszkańcy sprzedawali wyroby ręczne i perły. I tak jak przypuszczałam, że się stanie – zgubiliśmy się. Na hurra szukaliśmy drogi do wyjścia i swojej łódki. Udało nam się znaleźć nasz punkt odniesienia – pulpeciki z Indii i wszystko się dobrze skończyło.
I po wycieczce – czas rozstania
Po zwiedzaniu wyspy James’a Bond’a i innych zakamarków przyszedł czas odeskortowania wszystkich do hoteli. Kierowca zawiózł mnie i Żabę na lotnisko. Miałam jakieś trzy godziny do lotu, więc poszłam z Żabą do biura podróży pomóc mu zorganizować transport na kolejną wyspę. Zostało mu jeszcze 10 dni wizy, które chciał wykorzystać, ja miałam na spokojnie wrócić do Chengdu.
Po moim powrocie do Chin okazało się,że przywiozłam z Tajlandii ostre zapalenie węzłów chłonnych, infekcję skórną (jak lekarz powiedział prawdopodobnie złapaną pościeli hotelowej), migrenę i która doprowadzała mnie do wymiotów. Czyli zachowała się tradycja chorowania w Sylwestra. Żaba natomiast miał overstay w Tajlandii, ponieważ przez sztormy nie mógł opuścić wyspy i przegapił swój lot do Chin. Udało nam się wreszcie zjednoczyć około 10 stycznia i zaraz po tym zaplanowaliśmy następną podróż. O niej w następnych wpisach.