Wszystkie dzieci nasze są – Ya’an Sichuan

Często dorabiam jako korepetytor językowy. Wydaje się, że to prosta praca.  Mnóstwo ludzi to robi.
Nie ma nic w tym bardziej mylnego.
Wbrew pozorom to strasznie odpowiedzialne zajęcie. Komunikacja w obcym języku jest nieodłącznym elementem naszej rzeczywistości. Od tego jak sprzedasz wiedzę, będzie zależała przyszłość osoby, którą uczysz. Kto raz zrazi się do nauki języka obcego, nie chce do niej wracać. Potem wygaduje, że nie ma talentu.
To nieprawda.
Wszystko zaczyna się od środowiska, w którym się uczysz.
Zawsze przed każdą lekcją, nawet z najbardziej urwisowatymi urwisami powtarzam sobie: bądź taką nauczycielką, jaką zawsze chciałaś mieć.
To, że przychodzę na zajęcia bez miny srającego kota na puszczy, który musi coś odbębnić, stanowi 70% mojego dydaktycznego sukcesu.
Czasami dzieci, które uczę chińskiego w Polsce pytają mnie, czym się od azjatyckich rówieśników.
Zawsze odpowiadam: niczym. Tak samo się śmieją, bawią, gestykulują i uczą. Mają tyle samo różnych obowiązków, zadają mnóstwo pytań i tak samo psocą.
Dlatego tak bardzo lubiłam pracę w sichuańskich podstawówkach.
Zawsze po śniadaniu ok. 8.30 rano udawaliśmy się do naszej wesołej gromadki dzieci. Pracowaliśmy parami, byłam bardzo zadowolona, że trafił mi się Daniel, bo miał podobne usposobienie jak ja.  Daniel świetnie mówił po chińsku, więc potrafił wytłumaczyć dzieciakom wszystko tak, by zrozumiały. Niestety miał to do siebie, że rzadko cokolwiek powodowało u niego uśmiech na twarzy. Wtedy rolę przejmowałam ja, jako osoby tworzącej atmosferę, w której uczniowie się nie stresowali.
Dzieci, do których pojechaliśmy, nigdy wcześniej nie widziały białego człowieka na żywo. Na początku były bardzo nieśmiałe, wstydziły się odezwać, ale po kilku godzinach nabierały pewności i same podchodziły próbując cokolwiek zagadać. Walczyły o atencję. Przytulały się, brały za ręce i niczym małe lwiątka nie opuszczały nas na krok.
Co rano wszyscy uczniowie zbierali się z nami na wspólną lekcję angielskiego albo geografii. Zawsze było gwarno i wesoło. Wprowadziliśmy system nagród w postaci europejskich cukierków, by podnieść ich aktywność, co przeradzało się w świetną zabawę.
Dzieci z mojej i Daniela grupy miały bardzo słaby angielski. Nie jest łatwo uczyć wielką gromadę z zachowaniem ciszy, więc zawsze zaczynałam z nimi od ćwiczeń fizycznych z użyciem ich malutkich krzesełek, po czym zziajane siedziały z nami spokojnie. Mieliśmy patent na efektywną i szybką naukę podstawowych zwrotów. Wykorzystywaliśmy między innymi popularną grę w wisielca, której one nie znały. Za każdym razem, gdy chciały powiedzieć literkę do hasła, musiały najpierw się przedstawić po angielsku i powiedzieć co lubią, później mogły zgadywać słowo. Zawsze działało.
Szkoła w Ya’anie wtedy była obudowywana i zupełnie niewykończona w środku. Wszędzie walał się gruz, było mnóstwo kurzu, przez który mieliśmy siwe włosy i zaschnięte gardła. Tylko dwie pracownie były zaopatrzone w tablice. Organizacja zajęć w dużej mierze musiała polegać na naszej kreatywności. Wieczorami wszyscy razem, siadaliśmy do piwa po kolacji i wymyślaliśmy nowe gry oraz strategie na kolejny dzień.
Codziennie ktoś z nas musiał ugotować danie charakterystyczne dla kraju, z którego pochodzi. Tak po prostu, żeby dzieci sobie popróbowały. Stwierdziłam, że zrobienie czegoś typowo polskiego zajmie mi pół życia. Byłam na tyle cwana i przewidująca, żeby spakować ze sobą przed wylotem żurek w papierku. To był strzał w dziesiątkę, bo dla Chińczyków to co najmniej jakiś egzotyczny smak. Wszystkie dzieciaki mlaskały z zadowolenia, chociaż zgodnie mówiły, że trochę słone. Johnny z Kambodży do końca pobytu wzdychał wspomnieniami do tego smaku.
Nasz pobyt w Ya’anie dofinansowywała firma Logi Tech.  Odczuwaliśmy przez to wielką presję, ponieważ pod koniec naszego pobytu musieliśmy im wskazać dziecko, które dostałoby stypendium na dalszą edukację. Stwarzało to wiele konfliktów między nami wolontariuszami, bo każdy miał swój typ, a tak naprawdę żaden z nich nie był mniej ważny od drugiego.
Gdy przyjechali sponsorzy każdy z nas zaprezentował swoją dotychczasową pracę z dziećmi. To był nasz ostatni dzień w lokalnej szkole. Miejscowi nauczyciele wygłosili przemówienia okazując wzruszenie dla naszej pracy. Nie potrafiliśmy w końcu wskazać jednego dziecka, któremu Logi Tech mogłoby ufundować stypendium, więc zaproponowaliśmy, żeby dofinansowali całą szkołę. I to był sukces. Zgodzili się.
Gdy oznajmiliśmy dzieciakom, że wyjeżdżamy, nagle zrobiło się cicho. Potem ruszyła lawina łez. W pewnym momencie już nie było wiadomo, kto bardziej płakał, czy one czy my.
Na odchodnym, gdy wsiadaliśmy do samochodu podbiegła do mnie moja uczennica, wciskając mi małe zawiniątko w dłoń i tuląc się do pasa. Tym zawiniątkiem okazały się wycinanki, takie naprawdę malutkie i kamień, na którym namalowane było serce. To była dziewczynka, która codziennie do szkoły przychodziła w tych samych, przybrudzonych ciuchach, bo nie stać ją było na inne. Ta, która zawsze najbardziej aktywnie udzielała się w grupie, zabiegając atencję.
Dała co miała. Ja ten kamień razem z wycinankami trzymam do tej pory u siebie w domu. I ani myślę wyrzucić.
– Dobrze już wracamy, ciężko się tu żyje. – powiedział Johnny w samochodzie.
– My wracamy, ale większość z nich zostanie tu na zawsze – odparł Daniel.
Żadne z nas nie powiedziało nic więcej do końca drogi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

chińskie dzieci

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Syczuan Chiny

 

wolontariat AIESEC Chiny

 

Zajrzyj do mnie na Bloglovin

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.