Przystanek Yunnan

Obudziłam się rano 9 stycznia w moim pokoju nr 249 w akademiku, patrząc na stos rzeczy mojej współlokatorki przygotowanych na drugi semestr. Westchnęłam i wzięłam się za przygotowanie do wyjścia.
Udałam się do 成都北站 (północna stacja kolejowa w Chengdu) i czekałam tam ze spokojem około dwie godziny na swój pociąg do Kunmingu, który miał planowo odjechać o godzinie 13.00 . Ściskałam kurczowo przy piersiach swoje dokumenty i laptopa, doskonale wiedząc, że w tej okolicy roi się od złodziei i powtarzałam sobie w duchu ,,jakoś to będzie, nie pierwszy nie ostatni raz gdzieś jedziesz”.
Załadowałam się do wagonu, odszukując moje miejsce twarde leżące, wyglądając pewnie trochę jak przestraszona sierota, otoczona chmarą chińczyków, których “dobre maniery” znacznie różnią się od naszych Zachodnich.
Nagle przyszła w moje okolice młoda Chinka, lat 20, która okazało się, że mówi całkiem nieźle po angielsku i wraca do domu na przerwę zimową.
– Jesteś tu sama? Czasami widzę obcokrajowców w pociągach, ale z reguły podróżują w grupach.
– Tak, jestem sama.
– Wiesz, ja nie wierzę w Boga, ale w to, że każdy z nas ma jakiś z góry ustalony plan na życie. Dzisiaj poszłam kupić jabłko przed podróżą, nie wiem czemu wzięłam dwa. Chyba musiało tak być, że miałam cię tutaj spotkać i jedno ci dać.
Od słowa do słowa okazało się, że ona bywa często na moim Uniwersytecie w Chengdu, tak samo jak ja dużo (po)pisuje i lubi sztukę. Poczułam wielką ulgę, bo przynajmniej było mi raźniej jechać te 18 godzin do Yunnanu.
Zajechałyśmy po 7 rano do Kunmingu, pomogła mi złapać taksówkę do hostelu, a zanim odjechałam dała mi jedną ze swoich fotografii z namiarami na siebie i dopiskiem “You are an awesome writer” – “jesteś super pisarką”.
Miałam pecha w Kunmingu o tyle, że trafiłam na największe anomalie pogodowe od lat i zamiast poczuć ciepło w mieście zwanym “wieczną wiosną” zmarzłam bardziej niż w Chengdu. Zrobiłam sobie rundę po mieście, trzymając mapę w łapkach i patrząc co to miasto ma mi do zaoferowania.
Nie podobało mi się. Obejrzałam Green Lake,  świątynię Yuantong, Nancheng Mosque, Zachodnią i Wschodnią Pagodę oraz miejsca dookoła. Wtedy po raz pierwszy od dawna pomyślałam, że MOJE MIASTO Chengdu jest dużo ładniejsze. I myślę o nim jak o domu.
Wróciłam do hostelu rozpaczliwie próbując się rozgrzać, drzemiąc w kurtce i dać odpocząć moim obolałym od ciężaru plecaka barkom.
Drugiego dnia byłam odważniejsza, więc wybrałam się około 20 km za centrum Chengdu, bo chciałam zobaczyć 西山 (Góry Zachodnie), doczłapać się do Smoczej Bramy i połechtać zmysły widokiem na jezioro Dianchi. Dotarłam do punktu, w którym teoretycznie powinnam zmienić autobus na inny, ale mimo pytań do ludzi jak dotrzeć w góry, nikt nie chciał mi odpowiedzieć, bojąc się obcokrajowca mówiącego po chińsku. Wkurzona doczłapałam się do wioski etnicznej yunnan’u (Yunnan Nationalities Village) i to był strzał w dziesiątkę. Zachwyciła mnie różnorodność tych grup ich tradycje, stroje i tak przeróżne twarze. Po raz kolejny byłam jednym białasem na tym terenie, więc przyjezdni Chińczycy to głośno komentowali. Słysząc po raz setny uwagi na swój temat, powiedziałam głośno po chińsku, że wszystko rozumiem. Tym samym rozpoczął się efekt zwany przeze mnie roboczo ,,papuzim”, bo gdzie się później nie ruszyłam, mówili : “to ta co rozumie, to ta co rozumie, to ta co rozumie”.
Koło godziny 14.00 stwierdziłam, że dam sobie jeszcze jedną szansę i pojadę w te góry.
Tym razem trafiłam na bardziej cywilizowanych Chińczyków na przystanku, którzy chcieli mi pomóc. Nagle nadjechał tajemniczy autobus 94 i słyszę krzyk jednej Chinki do mnie:
,,Patrz, ona jedzie w góry, wsiadaj do autobusu!”.
Pcham się przez cały autokar, próbując się doczłapać do tej babeczki, co też jechała w góry.
– Przepraszam, jedziesz do 西山?
– Tak. Też jesteś sama?
– Tak i nie mam pojęcia jak się tam dostać.
– Nic się nie martw, poradzimy sobie.

Magicznym sposobem znalazłam towarzyszkę, z zawodu pielęgniarkę, o złotym sercu. Zapłaciła za autokary, żeby zabrały nas na górę, porobiła mi zdjęcia i zadbała o to, żebym później bezpiecznie wróciła do hostelu. W górach było dużo śniegu, ona cieszyła się na każdy płatek ciągle mówiąc ,,jak pięknie!”. Znalazłyśmy Smoczą Bramę i mogłam z góry zobaczyć jezioro Dianchi. Co za szczęście!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

***
 12 stycznia w nocy miałam pociąg do Dali (kierunek północ Yunnanu), około 8h z Kunmingu. Poszło wszystko nawet sprawnie, tylko niestety nie byłam w stanie zmrużyć oka, więc dojechałam umęczona. Później wiedziałam tylko, że ze stacji kolejowej muszę wziąć autobus nr 8, który miał dojechać do Starego Miasta. Jechałam ze 40 min, pytając się kierowcy kretyna, gdzie mam wysiąść pokazując mu adres. Pokazał mi jakiś przystanek, więc wysiadłam. Okazało się, że za wcześnie. W Dali było po 6 rano, ciemno jak nie wiem co, wszystko wyglądało jak jakaś stara wieś i ludzie dopiero otwierali sklepy. Po jakimś 10 minutowym marszu, cudem udało mi się złapać taksówkę i wylądowałam w bardzo przyjemnym hostelu.
Wiedziałam, że tego dnia w Dali będzie Polka, która chciała ze mną się powałęsać, więc się z nią spotkałam. Zaczęła mi opowiadać, co robiła wcześniej w Kunmingu, co chwila wspominając ,,moja koleżanka Zosia”. Nagle lampka zapaliła mi się w głowie. Kunming. Zosia. Brzmi znajomo.
– A jak ta Zosia ma na nazwisko?
– M.
– Ale jaja! Studiowałam z nią trzy lata w Łodzi! Ona jeszcze jest w Chinach?!
Znalazłam przez dziewczynę spotkaną czystym przypadkiem Zosię, moją koleżankę. Namierzyłyśmy się wzajemnie i jadę do niej 15 stycznia przed wylotem do Hanoi. Jaka radość!
Pomijając wątek przyjaźni, Dali mnie zachwyciło. Jest cudowne, po prostu cudowne. Dużo słońca, góry, świątynie, BŁĘKITNE niebo i powietrze takie czyste.
Poszłam z Nelką zobaczyć trzy słynne pagody i kompleks świątyń, który był na tym terenie. Przypominało to takie domino, jedną świątynię się przeszło i wyłaniała się następna, następna i jeszcze następna…. A ja mimo braku snu czułam się kompletnie szczęśliwa i zrelaksowana. Słońce to coś, co jest potrzebne każdemu człowiekowi. Ja w Chengdu doświadczam go niezwykle rzadko. Kilka promieni na buzi zrobiło mi dzień. Sprawiło, że miałam czerwony, opalony nos.
Pochodziłyśmy razem po mieście, wypożyczyłyśmy rowery i pojechałyśmy nad jezioro Erhai. Po drodze mijałyśmy plantacje rolników, pracujących ciężko. Nie miałam wątpliwości, że jestem na południu Chin.
Dojechałyśmy nad jezioro. Rozejrzałam się dookoła.
Poczułam wielką wdzięczność do Boga, że mogę tu być.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.