Siema Mao! Przystanek Changsha, prowincja Hunan

6 lutego o poranku miałam opuścić Guangzhou i polecieć do Changshy w prowincji Hunan.
Początkowo w planach miałam pojechać tam pociągiem, ale że na dwa miesiące przed terminem wszystkie bilety zostały wykupione, w bólach wybrałam opcję lotu.
Nie ukrywam, że cholernie drogą.
Ale to naprawdę cholernie.
Okres Chińskiego Nowego Roku to taki czas, kiedy nasi skośni przyjaciele rzucają się na bilety niczym stado psów na kawałek kiełbasy, przez co takie zagubione waiguoren’y (obcokrajowcy) jak ja, dostają zawału. Nagle okazuje się, że nie ma się czym dojechać z miejsca na miejsca.
Dojazd na lotnisko w Guangzhou z mieszkania Kathy zajął mi 1,5h. To miasto to wielka kobyła i niestety bez  magicznych pomocy, szybciej się dostać z miejsca na miejsca nie dało.
W samolocie po raz kolejny byłam atrakcją turystyczną. Obok mnie siedziała młoda Chinka, dla której była to pierwsza podróż samolotem w życiu. Poinstruowałam ją jak zawodowa stewardessa, jak należy się zachować w czasie lotu.
W Changshy czekała na mnie Jojo – dziewczyna 20 letnia, u której miałam zostać kilka dni. Jej rodzina rzecz jasna nie miała pojęcia, co to jest “couchsurfing”, więc zostałam przedstawiona jako znajoma z przed tyyyyyyyyluuuu lat. Choć tak naprawdę Jojo widziałam wtedy po raz pierwszy w życiu.
No mniejsza o to.
Jojo odstąpiła mi swój pokój, więc najpierw ulokowałam swoje pakunki i poszłam się z nią przejść. Koło jednej ze świątyń zaciekawiło mnie pewne zjawisko. Tłum facetów siedzących na taborecikach i mających dziwne klocki. Jojo mówiła, że oni z tych klocków przepowiadają przyszłość.
Takie jaja.
Jeden gość miał dwa ptaszki zamknięte w klatce. Stary dziadyga łakomy na kasę z mojego portfela. Te ptaszki wybierały karteczki z wróżbą. Jak podeszłam do niego, żeby zobaczyć co się stanie, najpierw zaśpiewał mi 10 kuaiów, a potem w trakcie menda jedna podniosła cenę do 40, bom żem biała.
Suma summarum zostawiłam mu 10 kuaiów za wróżbę, słysząc gdy odchodziłam jak coś dziabocze na mnie pod nosem.
Wróżba przepowiedziała mi dobre małżeństwo. TA DA. (fanfary!)
Zleciał nam praktycznie cały dzień na chodzeniu po mieście, które podobało mi się bardzo średnio. Gdy wróciłyśmy po 19.00 do mieszkania, despotyczna matka Jojo dostała piany w buzi i zaczęła na nią wrzeszczeć,  jak mogłyśmy tak późno wrócić do domu. Przecież jest ciemno, dawno po dobranocce i tylu złych człowieków czeka na nas na każdym kroku.
Już miałam powiedzieć coś w stylu uspokój się kobieto. Skoro jednak byłam gościem postanowiłam się zamknąć i zobaczyć jak Jojo sobie poradzi w sytuacji.
Nie odpowiedziała do nic, tylko rzucała do mnie po angielsku, że nie znosi swojej matki.
Typowy tradycyjny chiński dom.
Gdzie córka nie może nic prócz nauki, a na szyi ma założoną kaganiec rodzicielski. Kto wie czy nie jakiegoś chipa pod skórą dla lepszego namierzania na mapach baidu.
Udało mi się później wytargować dla niej powroty do domu ok. 21.00. Chociaż jej matka przerażała nawet mnie.
Wieczorem Jojo spytała się mnie, czy ma mi ugrzać wodę do mycia. Jej rodzina nie wiedziała czy się myję, bo zimą Chińczycy na południu się kąpią raz na tydzień. Jak mają taką krioterapię zimą w mieszkaniach to wcale im się nie dziwię.
W domu Jojo było strasznie, ale to strasznie zimno. W Hunanie ogrzewania nie ma, klimy też nie chcieli włączyć, więc poszłam spać przyodziana w czapkę, kurtkę, dwie bluzki, skarpety, 3 pary getrów, a na sobie miałam dwie pierzyny. To tak na wypadek, aby moje kruche i delikatne ciało europejskie przypadkiem nie zaznało chłodu.
Na drugi dzień Jojo musiała jechać rano do pracy. Mnie obudził dziwny zapach. Wstaję, patrzę, a tu obok z kanciapy pokoju Jojo wyłaniają się jakieś ususzone ryby, boczki, kury, kiełbasy.
Ja pierdykam, ale wieś.
Aż się sama zaczęłam czuć jak wędzonka. Moja ulubiona krakowska obsuszana.
Koło południa przyjechała po mnie kuzynka Jojo z koleżanką i wybrałyśmy się w trójkę na Wyspę Pomarańczową – słynne miejsce w centrum miasta. Pogoda była straszna, smog chciał mnie zabić. Skoro jednak przyjechałam do miasta jakże kultowego Mao Zedonga, wypadało mi zobaczyć jakie wielkie ma to lico.
Szłyśmy przez wyspę koło 50 minut, żeby zobaczyć jego galantą głowę.
Gapię się na skałę.
Myślę: Jaki Mao kurna, Chopin!
Obok mnie kuzynka Jojo i jej koleżanka zaczęły jęczeć prawie jak na filmach porno: Mao, Mao, mój przystojny Mao!
Warto dodać, że tutaj Mao został przedstawiony w kwiecie wieku, ale pod koniec życia był babiarzem – syfiarzem, dzieląc się hojnie prezentem zwanym chorobą weneryczną.
Kolejnego dnia Jojo miała wolne, więc zabrała mnie do miejsca zwanego górą Yuelu. Ładne, spokojne, zaciszne miejsce.
Po południu spotkałyśmy Niemca o imieniu Simon. Mówił po chińsku lepiej niż ja po polsku, zawstydzając mnie raz po raz. Przyznać muszę, że to był bardzo w porządku koleś. Poszliśmy razem zjeść czarne, śmierdzące jak stare skarpety tofu, z którego Changsha słynie. Jojo oprowadziła nas po mieście, ja się czułam jak na placu budowy, połowa ulic została pozamykana przez remonty.
Odnotowałam w międzyczasie bardzo ciekawy socjologiczny przykład żebractwa, kiedy to dzieci podchodziły do mnie i łapały za rękę lub nogę, nie chcąc puścić dopóki nie dałam im jednego kuai’a na odwal się. Profesjonalne żebractwo. Przyklej się, bądź obleśny, a ludzie ci zapłacą, żebyś się odpierdzielił.
Jojo spytała się mnie po południu, o której mam lot do Hangzhou za dwa dni, to jej mówię, że o 8.25 rano. Na co ona, że no dupa, ale nie zdążę, bo za daleko mieszka od lotniska. I tak się jakimś cudem stało, że dziewczyna hostująca Niemca, jest pracownikiem lotniska i zgodziła się mnie przenocować przed wylotem.
Wieczorem Jojo z mamą postanowiły nauczyć mnie lepić pierogi i choć moje zdolności manualne są na poziomie mniej niż zero, dziwnym trafem one odkryły we mnie pierogowy 天才 (talent).  Stwierdziły,  że formuję je lepiej od nich.
Ostatniego dnia w Hunanie, gdzie już miałam serdecznie dosyć zimna i narzekania matki Jojo, pojechaliśmy z Jojo właśnie i Niemcem na wieś do jej dziadków. Dawno nie byłam na przedmieściach albo wiejskich terenach w Chinach, choć bardzo je lubię. Ugoszczono nas, Jojo pokazała nam pamiątki rodzinne i było sielsko.
Później z Niemcem przetransportowaliśmy się razem na lotnisko, gdzie czekała na nas jego hostka. To stanowiło dla mnie ciekawe życiowe doświadczenie, gdyż owa hostka zabrała nas później do rejonu, gdzie były hotele służbowe dla pracowników lotniska. Dwadzieścia minut piechotą od terminalu. Jakie to było dziwne i niesamowite zarazem, że mogłam mieć możliwość spania za darmo w służbowym, luksusowym pomieszczeniu i to tak blisko samolotów. Chyba nigdy więcej w życiu nie będę miała takiej okazji.
Jestem bardzo wdzięczna losowi, że tak układa moje życie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.