Miasto jak malowane. Przystanek Hangzhou, Zhejiang

– Zobaczysz, polecisz do Hangzhou będzie zimniej niż Changshy. Z resztą o tej porze roku to miasto nie jest warte odwiedzin, ale twój wybór. – powiedział mi Niemiec rano przed odlotem.

Odeskortowali mnie rano z Ren Ren (dziewczyną, która nas nocowała przy lotnisku) na terminal. Ren Ren miała tam wszędzie kolegów z pracy i tym sposobem dostałam priority pass i nie musiałam nigdzie stać w kolejkach, za wyjątkiem kontroli bezpieczeństwa.
Bez większych komplikacji wylądowałam w Hangzhou, wsiadałam w autobus na lotnisku i pojechałam na umówiony przystanek, gdzie czekał na mnie Zhigang, trzydziestoparoletni Chińczyk. Poszliśmy do jego mieszkania, które dzielił z rodzicami, przy czym strasznie szybko chodził i nie mogłam za nim nadążyć, a jeszcze miałam swoje toboły na
plecach. Mówienie mu, żeby zwolnił działało tylko na minutę, po czym ponownie załączał mu się bieg numer pięć, a ja ledwo jechałam na dwójce jak stary maluch.
Gdy weszliśmy do mieszkania zostałam bardzo ciepło powitana przez jego mamę.
Rozejrzałam sie dookoła.
Było to małe mieszkano, ale bardzo klimatyczne.
Pełne obrazów i papierów, na których ktoś malował kaligrafię.
– Tata Zhigang’a bardzo lubi malować obrazy. Musiał pojechać do Pekinu na kilka dni, ale wróci pojutrze i go poznasz. On bardzo lubi portretować naszych gości, więc ty pewnie też coś dostaniesz.
Po czym nakarmili mnie, zaparzyli herbaty i pokazali zdjęcia swoich przyjaciół. Bardzo to było miłe. Później z Zhigangiem usiadłam przy mapie, którą kupiłam na lotnisku.
Okazało się, że mieszkamy bardzo blisko jeziora Zachodniego (West Lake), więc wybraliśmy się na spacer. Wbrew temu co mówił mi Niemiec, w Hangzhou świeciło pięknie słońce, śpiewały ptaki i nic nie wskazywało na to, że jest środek zimy. Zhigang powiedział, że w tym roku jest tam prawdziwa anomalia pogodowa i mam farta.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam jezioro, szczerzyłam się z zachwytu – było ogromne, pełne romantycznych łódek i do tego drzewa dookoła robiły magiczną atmosferę. Jedno z ładniejszych miast jakie widziałam w Chinach.
Pojechaliśmy do wioski herbacianej Longjing, gdzie wszędzie były małe krzaczki z herbatą a jeszcze na tle gór, robiło to dosyć majestatyczne wrażenie. Przeszliśmy się do Muzeum Herbaty, a później powolutku trzeba było wracać.
Powiedziałam goszczącej mnie rodzinie, że mój przyjaciel, którego nie widziałam dwa lata jest w Hangzhou i chciałabym się z nim jutro zobaczyć. Oni na to bez wahania, że mogę go zaprosić do nich na lunch, co też zrobiłam.
Po kolacji dostałam serię pytań, typowo jak u Chińczyków, a kim są twoi rodzice, a ile zarabiają, a dlaczego jesteś w Chinach, a nie gdzie indziej, a dlaczego sama, a dlaczego to, a dlaczego tamto… Trzeba było wszystko tłumaczyć łamanym chińskim, po czym musiałam zdać egzamin na ,,przypodobanie się”, bo powiedzieli, że mogę jak chcę z nimi zostać na Nowy Rok.
Wieczorem poszliśmy zobaczyć z Zhigangiem “wodny pokaz” na jeziorze, ale nie było to warte uwagi . Następnie zabrał mnie tam, gdzie łakomczuchy czuja się najlepiej, czyli na nocny market z lokalnymi przysmakami. Wtedy po
raz pierwszy dostrzegałam w nim pierwiastek maminsynka,gdy sam nic nie chciał spróbować, ale swojej mamie to musiał kupić coś  koniecznie.
Nazajutrz wczesnym rankiem pojechaliśmy w góry. Musieliśmy się uwijać jak mrówki, bo mój przyjaciel miał przyjechać na lunch o 12.00
Akurat gdy wracaliśmy, wyhaczyłam przy metrze wielkiego człowieka, z długimi włosami o twarzy terrorysty.
To był on.
Daniel.
Gość z Węgier, którego poznałam dwa lata temu w Chengdu, gdy razem pracowaliśmy przy projekcie wolontariatu. Już wtedy mieszkał w Chinach przez rok, a teraz wrócił, tak samo jak i ja, z tą różnicą, że rozpoczął w Shanghaju studia magisterskie.
Podeszłam z zaskoczenia, rzuciłam się mu na szyję, Daniel się uśmiechnął (co prawie nigdy mu się nie zdarza), mówiąc, że nic się nie zmieniłam i poszliśmy razem do mieszkania moich gospodarzy. Zaplusował sobie u mojej rodziny hostującej dając im owoce. Mogliśmy sobie wszyscy sobie porozmawiać po chińsku, co kilka miesięcy temu, byłoby to dla mnie niewykonalne.
Przywiozłam mu koszulkę od Johnny’ego z Kambodży, która była ewidentnie na niego za mała, choć gdy ją kupowaliśmy wydawała się ogromna jak namiot.
Fajnie było posiedzieć i powspominać, tym bardziej, że odkąd wróciłam do Chin Daniel był dla mnie zawsze bardzo wspierający. Sam przechodził przez ten sam proces frustracji, kiedy siedzisz na zajęciach i nie wiesz co się dzieje albo nie potrafisz powiedzieć, co konkretnie chcesz.
Pożegnaliśmy się po lunchu, a ja się wybrałam z Zhigangiem do Hupao, bądź też z angielskiego ‘’running tiger spring” (źródło biegnącego tygrysa). Chciałam zafundować sobie i Zhigangowi bilet wstępu, ale nie chciał się zgodzić i suma summarum skończyliśmy wspinając się pod górę, umorusani, szukając ścieżki do Tygrysa. Na szczęście nam się udało ją znaleźć, choć klęłam pod nosem, że przejechałam taki kawał, żeby złamać gdzieś nogę na głupim szlaku w Hangzhou.
Wieczorem, gdy wróciliśmy do domu, czekał na nas tata Zhiganga. Wreszcie wrócił z Pekinu. Uśmiechał się do mnie tak serdecznie, jakby czuł, że ja też lubię sztukę. Porozmawiał ze mną, mama Zhiganga musiała przekładać wszystko na standardowy mandaryński, bo czasami nie rozumiałam dialektu. Po kolacji usiadł ze mną przy stole i postanowił namalować mój portret.
Namalował dwa. Żaden mu się nie podobał. I żeby mi to wynagrodzić dał inny swój obraz.
– Tata Zhiganga bardzo cię lubi. Mówi, że jesteś szczera i radosna.  Chciałby, żebyś została z nami na Nowy Rok,
ale masz już kupione bilety, szkoda. – powiedziała mama Zhiganga.
Przyszła do mnie jeszcze wieczorem do pokoju i mówiła, że martwi się o Zhiganga, bo ma trzydzieści lat na karku i brak dziewczyny. I jakbym kogoś znała to, żeby im przedstawić.
Typowy chiński dom. Kiedy dorosłe dzieci czują presję by znaleźć małżonka.
Problem Zhiganga raczej polegał na tym, że był słabo samodzielny i w pewnym stopniu zależny od rodziców. Ilekroć proponowałam, żeby zjeść na mieście, słyszałam, że lepiej wrócić do domu, bo mama będzie się martwić. Myślę, że miał w sobie żyłkę dusigrosza, więc w zasadzie nic dziwnego, że był sam. Zrobił się wygodny.
Po kilku dniach w Hangzhou, szykowałam się na wyjazd do Shanghaju. Był 14 lutego, Walentyki. Wyszłam rano z mieszkania kupić sobie chlebek na drogę i kwiaty dla mamy Zhiganga. Dzień był ciepły i słoneczny. Trochę mi zeszło czasu na oglądaniu małych ryneczków, a gdy wróciłam cała rodzina czekała na mnie z ciepłym posiłkiem.
– Lida (丽达 – moje chińskie imię), mamy takie marzenie, żeby pojechać do Europy. Jak będziesz w Polsce przyjedziemy do ciebie. Uważaj na siebie w Pekinie i Szanghaju, bo to ogromne miasta. Kupiłem ci na drogę cukierki z czarnego sezamu, bo wiem, że lubisz. – powiedział tata Zhiganga.
-Tata ceni, że jesteś tyle czasu poza domem i podróżujesz sama. Następnym razem przyjedź na dłużej, najlepiej wiosną lub latem. Tutaj już teraz też masz dom. – dodała mama Zhiganga.
Pożegnałam ten ciepły, artystyczny dom i wyszłam na zewnątrz.
Czekał na mnie Szanghaj.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podobne Wpisy

1 Komentarz

  1. Adriana Sztranek mówi

    Naczytałam, pooglądałam, pozachwycałam i jak pomysle o WSMiP to az mi niedobrze. Tak trzymać Daria! 🙂

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.