Daleko od noszy

Bywa tak, że choroba atakuje nas w najmniej spodziewanym momencie.
Albo przynajmniej najmniej odpowiednim.
I nie masz miłego, przytulnego łóżka, w którym możesz się zagrzebać. I nikt ci nie przyniesie kubka mleka z miodem albo soku z malin.
To jest ewidentnie minus nie posiadania własnego kąta jak oraz mieszkania w akademiku.
Wybrałam się dzisiaj do uczelnianego szpitala. Pomyślałam, niech się dzieje wola nieba, byleby mnie postawili na nogi. Poszłam ze świadomością, że moje słownictwo medyczne jest na poziomie bardzo podstawowym, jednak nikt mnie przez cały rok w Chinach za rękę nie będzie prowadził. Chciałam poradzić sobie sama.

Wchodzę do budynku na zasadzie przyszła baba do lekarza. Niestety nic nie przypominało wnętrza serialu ,,Szpital” z TVN. Nie było nawet doktora Kotowicza, doktor Anny, ani nikogo z najlepszej przychodni w Polsce z Grabiny (,,M jak miłość”). O chińskim odpowiedniku doktora House’a to już w ogóle mogłam zapomnieć. Poszłam do pielęgniarki, mówię jej, że jestem przeziębiona, gdzie mam iść do lekarza. Ta mnie wypytuje o historię choroby.

– Co ci jest?
– Boli mnie gardło, głowa, wczoraj miałam gorączkę.
– A dzisiaj nie masz?
– Nie mam. Ale ledwo mówię.
– Faktycznie jesteś chora. Idź się zarejestruj.
Fajnie, nie wiedziałam, przyszłam do szpitala dla rozrywki.
Rejestracja.
– Przepraszam, jestem przeziębiona, gdzie znajdę lekarza?
– Najpierw zapłać 2,5 rmb za numer, potem idź na drugie piętro.
To polazłam. Na tym drugim piętrze pełno ludzi z połamanymi kończynami. Widok straszny.
Pytam się po raz wtóry jakieś kobiety, gdzie znajdę lekarza. Ona z kolei mnie prowadzi do szemranego pokoju.
Faktycznie jest lekarz. Nawet dwóch.
– Co ci jest?
– Boli mnie gardło, głowa i jest mi słabo. Przepisz mi lekarstwa, bo muszę iść do pracy dzisiaj.
– Mierzyłaś temperaturę?
– Nie.
– To masz termometr, zmierz sobie, za 5 minut sprawdzę.
Zapomniałam dodać, że w Chinach coś takiego jak prywatność – nawet u lekarza nie istnieje. Siedzę sobie jak święta krowa z termometrem, obok mnie jakaś inna Chinka, która też przyszła na badanie, w międzyczasie obsługują jeszcze dwóch innych pacjentów, a ja się na nich gapię bez krępacji.
Co się dziwić, wybrałam sobie kraj do życia, w którym wyrywają zęby na ulicy i oddają krew, ot tak bez żadnych zabezpieczeń sanitarnych.
Poza tym pokój lekarski jest brudny, obskurny i obleśny. A fe. Nikt mnie nie zbadał, tylko obejrzeli moje gardło, nie sprawdzili jak oddycham, bo pewnie stwierdzili, że skoro siedzę i żyję to nie ma takiej potrzeby.
– Pokaż ten termometr. Nie masz gorączki. Masz tu receptę, idź na pierwsze piętro po leki.
Nawet nie powiedział mi jak je zażywać.
A chust z tym.
Zlazłam.
Doczłapałam się do szpitalnej apteki. Chinka do mnie, idź do rejestracji, najpierw zapłać za leki, potem tu wrócić.
Tylko pieniądze i pieniądze.
Ta wątpliwa przyjemność wyniosła mnie 18rmb.
Biorę chińskie leki, po obrazkach widzę, że faktycznie są na przeziębienie. I nawet wiem, już jak zażywać. Niezawodny mobliny słownik pleco nigdy nie zawodzi.

To jest właśnie to, czego w Chinach nie lubię. Takie wszechobecne “brudno to brudno, muchy latają koło mięsa to latają, jakoś żyć trzeba, dopóki mamy co jeść i gdzie spać, mamy to w d..”.
Najgorsze jest to, że sama zaczynam przejmować od nich te zachowania.
I nie wiem, naprawdę nie wiem, jak ja wrócę mentalnie do Polski.

 

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.