Granica. Przystanek Phnom Penh cz.1

Po kilkunastu dniach w  Wietnamie, kiedy już przyszło mi wyjeżdżać i myślałam, że pozbędę się nieustającego uczucia niepewności, spotkał mnie dość przykry incydent.
27 stycznia godzina 5.30 rano Hochiminh.
Wychodzę z hostelu, idę spokojnie na przystanek, z którego miałam złapać autobus do stolicy Kambodży Phnom Penh. Oczywiście szłam powoli, ponieważ byłam obładowana swoim plecakiem trekkingowym, a mój komputer też swoje ważył.
Teoretycznie miasto spało.
Nagle wyjechało z zza zakrętu dwóch Wietnamczyków na motorze.
Miałam przeczucie, że coś się zdarzy.
Podjechali blisko, nagle jeden wyciągnął rękę… i próbował mi wyszarpać torbę.
Prawie się przewróciłam, ale trzymałam rzeczy mocno.
Jechali stosunkowo szybko, tak więc pocharatali mi rękę.
Jednak strzeżonego Pan Bóg strzeże, nic poważniejszego mi się nie stało, a i oni odjechali dalej.
Mimo wszystko trochę się przestrachałam i idąc dalej wyobrażałam sobie, że nie istnieję i nikt mnie nie widzi.
Całkiem głupie, wiem.
Pierwszy raz w życiu, ktoś mnie tak otwarcie zaatakował.
Gdy dotarłam na przystanek, usiadłam na schodach, tuląc do siebie wszystko co mam.
Obok przechodziła co chwila jakaś stara Wietnamka, jakby mój prywatny strażnik i powtarzała: ,,Zaraz przyjedzie twój autobus. Uważaj na siebie”.
W międzyczasie w budynku na przeciwko rozgrywała się jakaś awantura i co chwila wyrzucano rzeczy z balkonu – przeróżne od butelek, przez ciuchy aż do krzeseł.
Ja nie miałam gdzie się schować, więc w duchu modliłam się, żeby uciec stamtąd jak najszybciej.
To trochę przykre jak jedno wydarzenie potrafi zepsuć całe wyobrażenie o danym miejscu.
O 6.00 nadjechał autobus, władowałam się środka, poinformowano mnie, że podróż do Kambodży zajmie nam około 6 – 7 h. Koło mnie siedział Chińczyk z Guangzhou, chyba bardziej przestraszony ode mnie, ale jak się zorientował, że trochę gadam po mandaryńsku, jakby się uspokoił.
W autobusie zebrano od nas dolary, jako opłatę za wizę plus paszporty – wizę do Kambodży można uzyskać od ręki na granicy.
Strasznie dziwny był to proces.
Dojazd do granicy zajął nam około 2,5h, później w wielkim rozgardiaszu przechodziło się przez bramki, stempelki, w pewnym momencie, nie wiedziałam, gdzie jest mój paszport. Na szczęście po drodze spotkałam dwóch chłopaków z Holandii, więc jakby miałam jakieś wsparcie w tym bałaganie.
Gdy wreszcie byliśmy po stronie kambodżańskiej moim oczom ukazały się piaszczyste drogi, bieda i góry śmieci. Paradoksalnie przy tych paskudztwach, co chwila można było zobaczyć piękne kambodżańskie bramy i figurki słoni. Jednak im dalej jechaliśmy, tym bardziej przerażało mnie otoczenie i byłam pewna, że wcale nie będzie dużo łatwiej niż w Wietnamie.
Jako, że jestem człowiekiem bardzo słownym, chciałam spełnić obietnicę daną przyjacielowi dwa lata temu w Chinach.
Jechałam do Phnom Penh spotkać się z Johnny’m, dla którego jest to miasto rodzinne.
Pracując w 2013 roku latem przy projekcie w Sichuanie bardzo się polubiliśmy. Przyrzekłam mu, że jeżeli wrócę do Chin, zrobię co w mojej mocy, żeby go odwiedzić w Kambodży.
Dlatego ostatnie parę miesięcy zachrzaniałam jak dziki osioł, by móc w stanie to opłacić. Jeszcze gdy byłam w Polsce, on do mnie pisał kilka razy w tygodniu, czy są postępy w mojej aplikacji stypendialnej.
Wreszcie się udało.
Gdy dojechałam do Phnom Penh czekał na mnie na motorze, chcąc zabrać mnie do siebie do domu. Chociaż miałam mniej więcej wizję, czego mogę się spodziewać, trochę widok stolicy Kambodży mnie rozczarował. Może dlatego, że mój przyjaciel jest bardzo ,,cywilizowany” i w jakimś stopniu oczekiwałam, że Phnom Penh będzie bardziej rozwinięte niż było w rzeczywistości.
Cóż poradzić.
Johnny mieszkał w bardzo ładnym, dużym domu. Jego rodzinna powitała mnie ciepło, zasypując pytaniami, których nie rozumiałam, bo oczywiście nie mówię po khmersku. Jedyne co mogłam to się uśmiechać i powiedzieć dziękuję w ich języku, a Johnny musiał robić za google translate.
Po lunchu zafundował mi relaksującą wycieczkę na motorze dookoła miasta, pokazując mi pobieżnie to co mieliśmy razem zobaczyć następnego dnia. Humor mi się polepszył, bo okazało się, że Phnom Penh też ma kilka ładnych miejsc do zaaoferowania. W końcu mogłam spędzić czas z kimś z kim czułam się swobodnie.
Późnym wieczorem wracając do domu, musieliśmy się zatrzymać na dużym skrzyżowaniu. Wokół nas było kilkadziesiąt innych motorów, samochodów i tuk tuków. Słowem – trzeba było bardzo uważać.
Nagle taka sytuacja.
Czekamy na zielone światło.
Znikąd  między pojazdami pojawia się mała dziewczynka – lat najwyżej 4. Na rękach nosi inne może roczne dziecko.
I żebrze.
Reakcja ludzi dookoła – zerowa.
Żebractwo w krajach tak biednych jak Kambodża doprowadziło do kolosalnej znieczulicy.
A mnie do ogromnej złości, że takie rzeczy naprawdę mają miejsce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.