Lekcja uśmiechu. Przystanek Hochiminh

25 stycznia, gdy pojawiłam się w Hochiminh, było kilka minut po 5 rano. Jak zwykle zostałam zaatakowana przez grupę lipnych taksówkarzy, od których się nie mogłam uwolnić. Gdy znalazłam tych z włączonym taksometrem – nie chcieli mnie zabrać do hostelu, bo stwierdzili, że na mnie dużo nie zarobią.
Przyczepił się do mnie motocyklista, który mocno chciał mnie podwieźć za niezwykle tanią cenę, która jeszcze podlegała negocjacjom. Kręcił się koło mnie za przeproszeniem jak mucha koło gnoju, co chwila komentując ,,nikt cię nie zabierze”, w pewnym momencie tak mnie zdenerwował, że wydałam z siebie głośne, polskie ,,spieprzaj dziadzie”. Chyba z tonu mojego głosu wywnioskował, że nie warto dalej próbować mnie naciągnąć i poszedł.
Na szczęście znalazłam wreszcie normalnego taksówkarza i zajechałam do hostelu.
Na miejscu okazało się, że dzielę pokój wieloosobowy z babeczką koło lat 70, która postanowiła nie oglądać się na męża, tylko sama zwiedzać Azję południowo – wschodnią przez 3 miesiące. Przy czym była tak ciepłą osobą, że pokazała mi zdjęcia całej swojej rodziny oraz pożyczyła swój egzemplarz przewodnika po Hochiminh.
Wybrałam się na spacer po mieście, słysząc z każdego kąta do obrzydzenia : ,,motor? lady, motor?”.
Srotor.
Ja lubię sobie pochodzić po nowym miejscu, wejść w każdy kąt, przyczepić się do lokalnych ludzi i chłonąć wszystko co mnie otacza.
Po przejażdżce na motorze, po jakieś godzinie nie miałabym na co patrzeć.
Hochiminh jako miasto nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia, było jeszcze bardziej zatłoczone niż Hanoi, dosyć brudne i ludzie – według mnie – strasznie nachalni.
Nie na darmo w Polsce mówimy ,,ale Saigon!” gdy gdzieś zwęszymy bałagan albo chaos. W Hochiminh nie ma prawie nigdzie cichego zakątka i czułam się tam bardzo niespokojnie, za każdym razem sprawdzając, czy ktoś nie buchnął moich rzeczy.
Po godzinie 17.00 miałam spotkanie z 20 letnią Wietnamką, która chciała mnie jeszcze dodatkowo oprowadzić po mieście. Nazywałam ją Na Na, bo tak było mi łatwiej. Zanim się z nią zobaczyłam, miałam podskórne przeczucie, że będę się z nią dobrze czuć.
Nie pomyliłam się.
Na Na to z wyglądu dosyć niepozorna dziewczyna, trochę nieśmiała. We mnie załączyło się gadulstwo i chęć dzielenia się radością z całym światem (prawie jak w reklamie Coca Coli), więc pierwsze co zrobiłam to zaprosiłam ją na kawę. Opowiedziałam jej całą swoją historię, tak jakbym widziała starą koleżankę. Ona w trakcie rozmowy mówi do mnie:
– Jak patrzyłam na Twoje zdjęcia, nie wiedziałam czego oczekiwać. Niby ładne, ale nigdy nie masz na nich pełnego uśmiechu. Miałam wrażenie, że nie czujesz się ze sobą dobrze. Teraz widzę zupełnie kogoś innego. To takie proste uśmiechnąć się od ucha do ucha. Twój uśmiech jest szczególnie ładny, dlaczego go chowasz?
Zastanowiłam się nad sobą i stwierdziłam, że ma rację. Poprzedni rok był dla mnie stresujący, ale on już minął, nikt nie trzyma mi pętli na szyi, więc dlaczego miałabym nie wyluzować?
Później Na Na obwiozła mnie wokół Hochiminh, przy czym zabrała mnie w bardzo ładne miejsce, gdzie było widać panoramę całego miasta. W Hochiminh wszędzie były kolorowe monumenty z liczbą 40, która miała symbolizować 40 niepodległości Wietnamu. Bardzo ładne.
***
26 stycznia – mój ostatni dzień w Wietnamie. Rano chciałam odwiedzić kilka muzeów, więc opuściłam hostel stosunkowo wszędzie.
Najważniejszym dla mnie było zobaczyć Muzeum Wojny Wietnamskiej.
Trochę to było dla mnie traumatyczne przeżycie.
Wiedziałam, że ono jest zrobione pod kątem wywarcia wrażenia na odwiedzającym, ale było dosyć makabryczne.
Mam tutaj na myśli pomieszczenie, w którym umieszczono gigantyczne zdjęcia ofiar tzw. mieszanki pomarańczowej, którą podczas wojny stosowano na masową skalę. Zrobiło mi się słabo, gdy patrzyłam na zdjęcia dzieci z silnym niedorozwojem i upośledzeniem. Jeszcze bardziej słabo mi się zrobiło, gdy mijałam grupę Amerykanów, którzy z uśmiechem na twarzy komentowali poszczególne zdjęcia.
Naprawdę, czasami bardzo się wstydzę, że jestem człowiekiem.
Wyszłam z muzeum, miałam się wybrać do tzw. Cu Chi Tunnels, czyli tunelów, w których chowali się ludzie podczas wojny, ale zrezygnowałam, stwierdzając, że ekstremalnych wrażeń mam nadwyżkę.
Resztę dnia spędziłam na opychaniu się kawą i wietnamskim jedzeniem, robiąc zakupy i planując co zabiorę do Polski.
***
Po 10 dniach w Wietnamie mogę śmiało stwierdzić – to nie do końca moja bajka. Nie potrafię stwierdzić, na ile faktycznie Wietnamczycy są przyjacielscy, ponieważ czasami właśnie z tym ,,przyjacielskim” uśmiechem chcieli coś ugrać. Trochę miałam dosyć natrętnych motocyklistów, absolutny brak kontroli sytuacji nad tym, co się dzieje i  przede wszystkim – brak poczucia bezpieczeństwa.
Może dlatego takie wnioski, ponieważ podróżowałam sama. I rzadko korzystałam z usług przewodników. Nie miałam tak zwanej ,,niańki” jak większość turystów.
Wydaje mi się, że żeby poczuć się w Wietnamie bezpiecznie trzeba wydać sporo pieniędzy na usługi turystyczne, które podstawią wszystko pod nos. Ale dla mnie to nie podróżowanie, tylko wygodnickie wakacje pt. gdzieś się było i coś się zrobiło.
Niewątpliwie jednak warto odwiedzić ten kraj, żeby doświadczyć czegoś innego. Ich wspaniała kuchnia, kawa, owoce z chili, słońce, niskie ceny i całe mnóstwo ładnych miejsc. Każdy znajdzie coś dla siebie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.