Pierwszy szok kulturowy w Chinach cz.2

Sierpień w Sichuanie to chyba najgorszy miesiąc do życia.
W momencie gdy opuszcza się klimatyzowane pomieszczenie, ubrania pozostają suche na człowieku przez 5 minut, po czym zalewa nas fala potu, z którym nic nie można zrobić. Nawet nie chce odparować, bo jest taka wilgotność powietrza.
Dlatego między innymi prowincja ta słynie z jedzenia bardzo ostrych dań. W okresie zimowym, gdy jest wyjątkowo paskudnie trzeba jakoś rozgrzać organizm, a latem ostre potrawy pomagają go schładzać, człowiek wydala z siebie
więcej wody i łatwiej mu przejść przez upały.
Obcokrajowcy w Chinach zawsze sięgają po zimne napoje dając sobie złudne uczucie wychłodzenia. Chińczycy odwrotnie, najchętniej piją ciepłą wodę, która nie naraża ich organizmu na niepotrzebny szok i straty energii. Wszędzie można zauważyć Chińczyków z termosem albo innym pojemnikiem na przygotowaną herbatkę. W zasadzie dzięki nim zaszczepiłam w sobie zdrowy zwyczaj noszenia ze sobą ciepłych napoi.
– Co chcesz na śniadanie? – spytała mnie Charm po przebudzeniu
– Mam ochotę na zwykłą kanapkę. – odpowiedziałam naiwnie
– Kanapkę? Przecież chleb tuczy! – zgasiła mnie
Tutaj się pojawia paradoks żywności w Chinach. Nie jedzą chleba, bo tuczy. Ani czekolady. Kawę też nie bardzo lubią. Nie znajdziesz w domu na stole porządnego nabiału typu twaróg, mleko, czy śmietana. Warzywa tylko przegotowane, żadnych na surowo. To wszystko piękne i niby wskazuje na zdrową kuchnię, ale jest jeden mały problem….
Chińczycy kochają tuczący biały ryż. Dania, z moich Sichuańskich obserwacji, zawierają w sobie mnóstwo oleju, niekoniecznie zdrowego. Bądźmy szczerzy – nie wiadomo po czym i gdzie leżał.  Do tego dochodzą tony makaronu, małe przydrożne budki ze słodkimi napojami i mnóstwo pysznego ulicznego jedzenia.  I wszystkie inne dziwne rzeczy, które sprawiały, że puchłam w oczach, a z żołądka robił się śmietnik. To jest coś, co nie do końca mogę zrozumieć.
– Mówi się, że Amerykanie to jedyna nacja, która chudnie w Chinach – powiedział mi raz kolega na zajęciach.
– Po sześciu miesiącach w Europie, przytyłam dziesięć kilo… musiałam kupić wszystkie nowe ubrania! Wróciłam do Chin i moje ciało szybko zrzuciło zbędne kilogramy – tak usłyszałam od Chinki.
Różnice kulturowe, brak zrozumienia produktów i sposobu na ich wykorzystywanie sprawia, że dwie strony nie radzą sobie z żywieniową adaptacją. Mnie dopadał ten sam problem. Jak mam ugotować coś, co będzie dla mnie dobre, nie znając składników jakie Chiny mogą mi zaoferować?
Ja i Charm miałyśmy się spotkać po południu z resztą wolontariuszy, którzy przyjechali do Chengdu. Byli wśród nich Adam i Daniel, dwóch rosłych facetów z Węgier, mieszkających w Chinach od roku. Na nich nic nie robiło wrażenia, najbardziej zajmowali się paleniem fajek i szukaniem tanich posiłków. Przypałętał się też Johnny z Kambodży, dosyć niepozorny, grzeczny chłopak. To właśnie Węgrzy uczyli mnie gdzie jeść, jak się zachować itp, bo sami przechodzili wcześniej przez ten etap. Trzymałam się ich jak rzep psiego ogona.
Pierwszy tydzień miał dla nas wszystkich stanowić aklimatyzację, więc Chińczycy chcieli sprawdzić jak się odnajdziemy w interakcjach mówiąc ledwo po chińsku.
Najpierw wysłali nas do parku, dobrali w pary i kazali zrobić zdjęcie z każdym Chińczykiem, który wyda nam się interesujący. Przypadł mi w udziale do spaceru Adam, więc bardzo szybko przestałam się przejmować zadaniem. Adam mi tłumaczył dlaczego oni to wszystko robią. Wokół otaczały nas chińskie tańczące cioteczki, staruszkowie ćwiczący tai – chi, czy też grający w mahjong’a. To było bardzo niesamowite.
Po tej krótkiej orientacji w terenie, Chińczycy wzięli nas do szpitala dla dzieci niepełnosprawnych.
W Chinach  rzadko kiedy widzi się na ulicach tego typu osoby. Mówię o ludziach z normalnych domów. Nie mam na myśli żebraków, którzy z naprawdę przerażającymi defektami ciała czekają na przechodnia w różnych miejscach, żeby wyłudzić gotówkę. Ich akurat jest pod dostatkiem. Czasami w patologicznych rodzinach specjalnie kogoś bliskiego wysyła się na ulicę, on nic z tego nie dostaje dla siebie, a co rodzina zawłaszczy to jej. Nie spotkałam się z przypadkiem, kiedy policja zrobiłaby z tym jakiś porządek, co nie znaczy, że tego nie robi. Ja osobiście powątpiewam. Wszędzie są specjalne płyty chodnikowe, te wypukłe dla niewidomych. Nie można nigdy normalnie po nich przejść, a niewidomego na ulicy jak dotąd nie widziałam. Temat ludzi niepełnosprawnych w Chinach jest dosyć obszerny i myślę, wrócę do niego w innym czasie.
Chińczycy zabrali nas do szpitala,  usytuowanego bardzo daleko od centrum. Nie był to szpital o specjalnych wygodach. Budynek główny owszem, może i niezły, ale dzieci były umieszczone w takich dziwnych przyszpitalnych barakach.
Wzięliśmy wózki. Dzieci, które mogły się w miarę poruszać zabraliśmy ze sobą.  W takich chwilach człowiek myśli, że bycie białą małpą w Chinach nie jest uwłaczające, jeżeli sprawia, że ktoś może poczuć się odrobinę lepiej.
Nasza grupa wolontariuszy przywiozła ze sobą z Europy drobiazgi, którymi się z nimi podzieliśmy. Pomagaliśmy im rysować, trochę powymyślaliśmy gier i na tych szarych, smutnych twarzach zaczął pojawiać się uśmiech. Ktoś ich nie odtrącił, a się nimi zainteresował. Każdy mały brzdąc takie rzeczy wyczuwa.
W ten sposób tydzień przygotowawczy do prawdziwej pracy minął w mgnieniu oka.
Mieliśmy się przemieścić do Ya’anu i okolic.
Po 2008 roku kiedy wszyscy przeżywali tragedię związaną z największym trzęsieniem ziemi w Wenchuan w Sichuanie, nikt nie spodziewał się, że zaledwie cztery lata później nastąpi kolejne. Mniejsze w szkodach, ale równie straszne.
Wszyscy tj. ja, Vania, Kathrin, Katia, Johanna, Johnny, Adam i Daniel zostaliśmy odpowiednio przeszkoleni, aby wiedzieć jak się odnaleźć na terenach zniszczonych przez katastrofę naturalną. Przed wyjazdem do Chin pytano się mnie kilkukrotnie czy nie będzie mi przeszkadzał gdzieś brak łazienki, zimno, niekomfortowe warunki do spania czy też skromne jedzenie. Twardo mówiłam, że nie. Zawsze jest inaczej, kiedy się z tym nie stykasz bezpośrednio. Jednak szybko się zmienia perspektywa, gdy się z tym mierzysz.
Dojazd do Ya’anu z Chengdu zajął nam ok. 2 godzin. Tam czekał na nas bus mający zabrać jeszcze dalej. To była wyjątkowo nieprzyjemna podróż. Ja wtedy jeszcze dobrze Sichuanu nie znałam i nie wiedziałam w jakie krajobrazy obfituje. Trzeba było jechać pod górę kawał trasy, bardzo stromą drogą, bez żadnych barierek oczywiście, ale z widokiem na przepaść. Poziom straszności był porównywalny do wyprawy do Sedy.
Gdy zajechaliśmy na miejsce, okazało się, że wieś składa się z długiej zapuszczonej ulicy, dopiero odbudowujących się domów, a dookoła znajdowały się pola kukurydzy. Znaleźliśmy miejsce do spania, w trakcie prac roboczych , jeszcze surowe w środku. Łóżka nie były złe. Łazienka natomiast składała się tradycyjnie z dziury w podłodze i węża ogrodowego.  Wszędzie natomiast pełno było pająków, robali podobnych do kleszczy, myszy, karaluchów i okropnych komarów. Powietrze było rześkie, można było odpocząć od parówki w Sichuanie. Na wsi nikt wcześniej nie widział białych. Kręciło się mnóstwo policji, więc nasi Chińczycy też nie mieli łatwego życia , musząc nas tam zameldować. Tym bardziej, że wszyscy podchodzili do nas bardzo nieufnie.
Podzielili nas na dwuosobowe grupy. W parze przypadł mi Daniel z Węgier. Chłop jak dąb, na pierwszy rzut oka bardzo niedostępny, ale polubiliśmy się z marszu.
Gdy się rozłożyliśmy z rzeczami, zabrano nas do szkoły. Była w zasadzie dopiero co odbudowana. Nie było w niej  krzeseł, tablic,  za to wszędzie panował wszędzie kurz i pył. Zajęcia z dziećmi miały się tam odbywać cały dzień. Zaplanowanie zajęć odpowiednich do takich warunków wcale nie było łatwe.
I właśnie tam, gdzieś niedaleko Ya’anu przez kilkanaście dni rozgrywały się rzeczy, które każdy z nas przywodzi na myśl po dziś dzień.
O nich opowiem następnym razem.

 

 

kaczka po pekińsku

 

 

 

Chengdu Syczuan Sichuan

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ya'an Sichuan Syczuan

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.