Wszyscy mają pandę. Mam i ja
Mieliśmy ostatnio w Chinach Festiwal Smoczych Łodzi i choć nazwa brzmi super, niestety nic poza tym w Chengdu się szczególnego nie działo. Chodziłam jednak zadowolona, bo miałam dni wolne od nauki i pracy, mogłam celebrować swoje wielkomiejskie życie i podjadać moje ulubione 粽子 (zongzi), czyli piramidki ryżowe nadziewane mięsem bądź robione na słodko, zawijane w liście bambusa i parowane. Bardzo popularna przekąska w trakcie tego święta.
Koleżanka z Guangzhou (Kanton) wysłała mi zdjęcia z wyścigu smoczych łodzi, pozazdrościłam jej strasznie, ale niestety mam tam kawał drogi, więc pozostało mi tylko włączyć youku.cn (taki odpowiednik youtube’a) i pooglądać wyścigi online.
Czasami nie zdaję sobie sprawy jak bardzo przez ostatni rok zrobiłam się chińska, dopóki nie zdarza się coś, co sprawia, że budzę się jak królewna śnieżka oblana kubłem zimnej wody, zastanawiając się, co się właściwie stało.
I tak ostatnio pojechałam do pracy.
Szkoła podstawowa.
Ja poważna nauczycielka w moich arbuzowych butach i takowych kolczykach w uszach.
Robiłam przepytkę moim dzieciakom.
W klasie siedziała jeszcze 葛琳 (Ge Lin), tamtejsza nauczycielka angielskiego, która kiedyś porwała mnie na “motorze” w deszczowy dzień. W celu zatrudnienia oczywiście.
葛琳 posiada wszystkie możliwe cechy tradycyjnej Chinki, która mówi prosto z mostu. Nie zastanawia się kto jest odbiorcą jej wiadomości.
Przykładowo, w marcu zmogła mnie grypa, która uniemożliwiła mi funkcjonowanie, przykuwając do łóżka i zmusiła do jedzenia różnych tabletek. Wynik przedłużającej się choroby był taki, że znacznie przytyłam.
Wróciłam do pracy po około 2 tygodniowej nieobecności. Weszłam do klasy, przywitałam się z 葛琳, a ta zamiast mi odpowiedzieć jak normalny człowiek cześć, wywaliła jak stara przekupa “Czy Ty zauważyłaś, że jesteś gruba?! Musisz dużo jeść”. Albo innym razem, gdy jej powiedziałam, że nie będę przyjeżdżać do pracy częściej niż raz w tygodniu, bo mam praktyki, wydała na mnie osąd niczym Konfucjusz ” Niemożliwe, że jesteś zajęta. Ludzie zajęci nie mają pulchnej buzi.”
Masz babo placek.
Wpuściłam to jednym uchem, a wypuściłam drugim, bo wiem, że Chińczycy kochają komentować wagę, a im bardziej wygląda się jak szkieletor odziany w skórę tym lepiej. 葛琳 kompletnie ignoruje to, że nie jestem z Chin, a przez co wkurza mnie strasznie, bo odzywa się bardzo niegrzecznie.
Wracając.
Stałam sobie po środku klasy. Za klasą na wprost znajduje się toaleta dla dzieci, a dalej łóżeczka.
I nagle zobaczyłam, że między łóżeczkami spaceruje sobie ogromny szczur.
Mówię do 葛琳, że mamy szczura w klasie, ale ta machnęła na to ręką.
Nie obeszło mnie to jakoś szczególnie, bo przyzwyczajona jestem, że nierzadko przebiegają koło mnie szczury, zwłaszcza jak jem w małych knajpkach na mieście. Nie jestem też człowiekiem bojaźliwym i gryzonie czy pająki kompletnie nie robią na mnie wrażenia. Jednak wiem, że wiele osób ma z tym problem.
Stałam w klasie dalej i gadałam do dzieci. Nagle znowu zobaczyłam jak ten szczur się kręci w okolicach toalet. Raz jeszcze powiedziałam, że szczur sobie łazi, na co 葛琳 machnęła ręką, uspokoiła dzieci i powiedziała: “Nie przeszkadzajcie szczurowi, niech sobie żyje własnym życiem.”
Na tamten moment tylko wzruszyłam ramionami i nic więcej z siebie nie wykrzesałam.
W drodze do akademika zastanowiłam się nad tym co się stało. Kompletnie olałam aspekt sanitarny szczura na wybiegu. Wiem, że w Europie nigdy bym nie zignorowała czegoś takiego. A w Chinach? Skoro szczur sobie chodzi i nikomu krzywdy nie robi, po co mam się na nim wyżywać?
Zauważyłam, że takich zachowań przejmuję coraz więcej, co jest dla mnie z lekka niepokojące.
Włącza mi się syndrom walki o swoje, chociażby gdy idę ulicą. Jest tłoczno, chcę przejść, a nie mam jak, bo wszyscy z nosem w telefonach i nie widzą świata, to walnę ot tak komuś z bara i nie powiem przepraszam, Chińczycy też tak robią. Pcham się jak każdy na pasach, nie zważając na to jakie jest światło, bo w sumie to nie ma większego znaczenia, zielone czy czerwone szanse na zostanie przejechanym są takie same.
Gdy idę do banku, zdaję sobie sprawę, że jak nie nakrzyczę na kilka osób i nie będę marudzić, że nie mam czasu, stojąc jak namolna mucha przy okienkach, w których aktualnie są obsługiwani Chińczycy, będę musiała spędzić tam pół dnia. A jak stanę się zachodnim wrzodem na tyłku, wszystko będzie do załatwienia w pół godziny.
Nie wzrusza mnie kompletnie widok dzieci załatwiających się w każdym możliwym miejscu ani tych latających z gołymi pupami w czymś imitującym spodenki z wielkim wycięciem na krocze.
Chyba najbardziej czuję, że jestem po drugiej stronie mocy, gdy po nocy w klubie rano idę do najbliższego sklepu w czymś przypominającym piżamę i zmasakrowanej twarzy, by kupić jaja herbaciane i parowane buły nadziewane mięsem.
Przyzwyczaiłam się też do noszenia na zajęcia z termosu z gorącą wodą, bo w Chinach nie lubią pić zimnej.
W Chengdu życie jest o tyle wygodne, że nikomu z niczym się nie spieszy. Wszystko toczy się na spokojnie, w parkach i małych uliczkach widać pełno ludzi grających w Mahjong’a na pieniądze, bo to lokalny zwyczaj.
Dla Chińczyków bardzo istotna jest celebracja posiłków. W Chengdu w szczególności, jest tutaj pikantnie, dania lokalne są bardzo charakterystyczne i każdy co chwila coś podjada.
Nic dziwnego zatem, że panda wywodzi się właśnie stąd.
Gdy mam czas lubię zajrzeć do centrum badawczego, gdzie są chowane pandy. Tam jest na tyle przyjemnie, że uważam to za świetny relaks.
Rano są w miarę aktywne, później wcinają bambus jak czipsy, koło południa koniecznie muszą mieć przerwę na drzemkę, a po południu jak im się zachce to coś porobią, jak nie to nie.
Różnica między gościem z Chengdu a pandą nie jest taka znowu wielka. Tutaj jak się zadzwoni do Chińczyka przed 13.00 jest ogromna szansa na to, że telefonu nie odbierze, bo będzie spał.
Kolejny przykład. Raz chciałam zabookować w restauracji lunch na godzinę 14.30. Akcja zakończyła się niepowodzeniem, ponieważ powiedziano mi, ze przyjmują gości do 13.30-14.00. Potem mają przerwę i zapraszają najwcześniej o 16.00 Zapewne kucharze też się muszą wyspać. Chwilami mam wrażenie, że częściej mają sjestę niż Włosi.
Nie oznacza to jednak, że Chengdu to miasto parszywych leni, a Chińczycy są nieprzyjaźni.
Tutaj życie ma po prostu wolniejsze obroty niż w Pekinie czy Shanghaju.
Gdy człowiek wyjdzie z szufladki o nazwie ” świat zachodni jest lepszy” i się zbliży do tutejszych, przekona się, że to bardzo ciepli i życzliwi ludzie. Białemu się tutaj krzywda nie stanie, a jeżeli nawet to z jego własnej głupoty i ignorancji.
Może to w jakimś stopniu naiwne, ale głęboko wierzę, że każdy ma swoje ustalone miejsce w życiu. Jeżeli nasze wybory będą słuszne wkroczy się na jedyną właściwą ścieżkę.
Mając lat 7 dostałam swoją pierwszą pluszową pandę w życiu, która na tamten czas była większa ode mnie. Obdarzyłam ją dziecięcą miłością od pierwszego wejrzenia, a reszta potoczyła się sama.
To kupowałam jakieś obrazy ze znakami, to oglądałam bajki, nie bardzo wiedząc, co to właściwie są te Chiny.
Jednak zawsze mnie coś ciągnęło w tamtą stronę.
Przypadkowo dwa lata temu wylądowałam w Chengdu na wolontariacie.
Kiedy starałam się o stypendium by móc wrócić, co było niezmiernie frustrujące, oglądałam sobie Kung Fu Pandę. Zawsze poprawiało mi humor, gdy panda mówiła: ,,Nie jestem tłustą, słabą pandą. Jestem tłustą i bardzo silną pandą”.
Od tamtego momentu znajduję tego typu super moce.
Wszyscy mają w sobie coś z pandy.
Mam i ja.