Płyniemy i karmimy rybki – Phuket

Jako że po pierwszej wycieczce, na której nurkowałam pośladki się rozbrykały, zachciało mi się popłynąć dalej. Mówiąc wprost – uczepiłam się grupy wycieczkowej jak rzep psiego ogona. Zostałam na noc u Sandry. Ostatnio przyzwyczaiłam się, że to ja głównie goszczę różnych człowieków. A tu proszę. Ktoś Cię nagle traktuje jak królową angielską i ba! nawet oddaje własne łóżko. Zupełnie nie spodziewałam się, że Tajlandia może mieć tak ładne i czyste osiedla mieszkaniowe. Zupełnie odstające od tego, co widzi się tuż na rogu na ulicy. Byłam bardzo zadowolona. A w sumie jeszcze bardziej dlatego, że wycieczka, na którą wybierałam się następnego dnia, była nadzorowana przez wspomnianą Sandrę. Tak więc, moje przeznaczenie, czy na wyprawę zdążę czy nie zdążę, spoczywało na barkach Pani Kierowniczki. Plan był intensywny, mieliśmy popłynąć na kilka różnych wysp.  Dobrze się złożyło, bo na samym Phuket pogoda się spaskudziła.

Nowe życie na śniadanie…

Śpiewał sobie kiedyś Piasek. Napchane hummusem, dobrym polskim chlebkiem (który wypieka koleżanka Sandry), napojone herbatą i kawą, zadowolone “królowe życia” zjechały na dół, aby wsiąść na rumaka zwanego niebieskim skuterem. Wszystko miało być fantastycznie. Około pół godziny do portu, my przed czasem, żeby Pan czekał na Klienta, a nie Klient na Pana. Droga wydawała się prosta, jednak otoczenie trochę jak ze slums’ów. Dojechałyśmy do portu. Parkujemy. Tu bilecik do rozliczenia. Sandra idzie żwawym krokiem, ja za nią drepcę jak Tołdi Podnóżek z Gumisiów. Pyta się obsługi, czy tu odjeżdża Speed Boat na Phi Phi. A oni, że nie. Tylko promy. Jeszcze podali jej godziny. No to ta się pyta o nazwę firmy, która organizuje Speed Boat, gdzie ją znajdzie. A tamci może tu, może tam, może coś słyszeli, ale tak w ogóle o co cho. Kątem oka widziałam , że już się zdenerwowała. No nic. Zabieramy skuter i pytamy dalej. Miejscowi słysząc nazwę firmy mówili: o jedź tutaj, a potem skręć tam, na pewno znajdziesz. 

Jednak jak to w życiu bywa…

….zdążyłyśmy znaleźć wszystko prócz łodzi, którą miałyśmy płynąć. Jednak za każdym razem wszyscy byli pewni, gdzie ta firma się znajduje. W akcie desperacji Sandra wynajęła na wpół uzębionego Taja, z długimi sklejonymi od łoju włosami, śmiejącego się głupkowato jak niektóre żule spod żabki, żeby zadzwonił do firmy i pogadał po tajsku gdzie są. I eureka, udało się! Jednak bez fanfarów. Szczerbaty dziad wykorzystując desperację Pani Kierowniczki powiedział, że ją pokieruje do portu, ale nie za darmo. Trzeba mu było odpalić 60 batów. Na koniec okazało się, że firma, którą szukaliśmy, a firma, która organizowała wyjazd to zupełnie dwa różne podmioty. Ja tam nie wiem. Ja tam tylko pasażerowałam.

Ostatni będą pierwszymi

Spóźnione, jeszcze z adrenaliną, dotarłyśmy na miejsce. Cała grupa wycieczkowa stała. Sporo Polaków, a reszta to jak ja to nazywam “ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Mogliśmy się wpakować na łódź. Ciasno było jak cholera. Do pierwszej wyspy Mai Thon czas dotarcia miał wynieść około godziny. To siedzę. Przykleiłam się jak adoptowane dziecko do polskiej rodziny mieszkającej w Niemczech. Jak żeśmy ruszyli…. to o Panie. Trzęsło nami na lewo i prawo. Wszyscy oczy spuszczone w dół. Aż tu nagle słyszę komentarz Marty, obok której siedziałam ,,uważaj na tę Chinkę na przeciwko, bo ona już rzygała w busie, a teraz to chce chyba zejść”. Ledwo to powiedziała a Chinka bełt. Blade to takie siedziało. Aviomarinu nie wzięło. Trochę w imię miłości, bo obok niej był Chinol, który taką rzygającą ją przytulał. Patrzę na przeciwko, siedzi para. Stara i młoda. Okazało się, że małżeństwo świeżo po ślubie i wzięli teściów w podróż poślubną. Bo to przecież najbardziej romantyczna rzecz na świecie. Mieć rodziców koło siebie, kiedy się igraszek zachciewa. Ale może ja się nie znam. Może takie są teraz trendy w przyrodzie. Teściowa przypominała Cruellę Demon. Brakowało jej futra w pieski. Mina wiecznie niezadowolona. Nie omieszkała się wspomnieć parę razy, że płaci i wymaga. Bą tą. Srą tą. Bez kija nie podchodź.

Mai Thon – przystanek na snorkeling

Trochę nie mieliśmy szczęścia, bo był silny wiatr, bujało łodzią i dlatego zatrzymaliśmy się dosyć płytko. Jak ktoś nie wie co to snorkeling – takie krótkie wyjaśnienie, że pływa się z maską i rurką do oddychania, żeby móc podziwiać życie podwodne, bez konieczności nurkowania. Mój pech polegał na tym, że maska mi strasznie parowała. Jak przestała parować coś się obluzowało w rurce i zaczęła mi woda lecieć do środka. Jak już się wkurzyłam doszczętnie, zapragnęłam wyjść z wody i wymienić to dziadostwo. Niestety nie obyło się bez ofiar w postaci moich kolan. Ponieważ było tak mega płytko, zahaczyłam o koralowca. I poobdzierałam się. Potem kontaktu z wodą zupełnie mi się ode chciało. Później okazało się, że nie tylko ja się tak obdarłam. W sumie nic z pływania nie straciłam, bo rybki też miały focha i sobie odpłynęły. Nie było na co patrzeć.

Kolejne czterdzieści minut później…

Nawet mnie – polskiej odpowiedniczce Xeny Wojowniczej Księżniczki zaczęło robić się słabo. Tak rzucała ta cholerna łódź, że wszyscy zrobili się biali. A Chinka na przeciwko myślałam, że się teleportuje duchowo do Chin. Nasmarowali ją jakimś mazidłem, żeby nie rzygała, miała spokój kilka chwil. Płynęliśmy w kierunku Koh Phi Phi Leh. Niestety zdjęcia zatoki Maya mogliśmy robić tylko z łodzi. Tajowie postanowili ją zamknąć, żeby w spokoju mogła sobie odbudować ekosystem. To właśnie po tej zatoce niegdyś paradował DiCaprio grając w filmie “The Beach”. Minęliśmy też zatokę Loh Sama, ale tutaj podobnie – tylko zdjęcia z łodzi. Nie mam najlepszych ujęć, bo niestety tak bywa, że kiedy jest ciasno i łódź się przesuwa i KAŻDY chce zrobić zdjęcie, czasami pstryknięcie widoczku staje się misją nie do wykonania.

Tam gdzie turkusowo – Laguna Pileh

Mega ładne miejsce. Z daleka jak się do niej wjeżdża przypomina trochę Halong Bay, o którym pisałam tutaj. Zielono, woda o niesamowitych kolorach. Tutaj turyści zatrzymywali się na skoki do wody. Ja obrażona na koralowce księżniczka z gagą na nodze nie chciałam. Chociaż przewodnicy wycieczki mówili: ,,nie bierzcie do wody telefonów, apartów go pro, okularów itp., bo zgubicie i nie znajdziecie.” Mów do słupa, słup jak dupa. Jak zwykle znalazła się nadgorliwa, która poszła z telefonem do wody, a potem płacz, że jej się zsunął z szyi. Głupi mi zawsze szczęście, przewodnik dobrze zanurkował i jej ten telefon wyłowił. Woda tam podobno była bardzo słona, sama wypychała ludzi do góry – słowem trzeba było być naprawdę utalentowanym, żeby się tam utopić. Posiedziałam chwile na łodzi.  Starałam się zapozować bez miny nieszczęśliwej zmokłej kury. Udało się, fota strzelona. Do podziwiania na dole strony.

Małpy tajskie i europejskie

Jeżeli ktoś miał do czynienia w bliskim kontakcie z małpą to wie, że trzeba się trzymać się od niej z dala.  Dopłynęliśmy do małpiej wyspy. Ludzie oglądają te programy podróżnicze i nie nauczyli się jeszcze, że przytulanie z małą może albo skończyć się złapaniem choroby tropikalnej albo ugryzieniem. Potem czeka was jeszcze szukanie szpitala i szczepienia na wściekliznę i kij wie, co jeszcze. Mówili z łodzi: ,,uważajcie na małpy. to są zwierzęta dzikie. nie patrzcie się im w oczy. zróbcie sobie zdjęcie na własną odpowiedzialność, ale jak coś będzie nie tak, trzeba uciekać”. Przysięgam. Ludzie nie mają wyobraźni. Grupa Niemców. Podchodzi do tych małp jak najbliżej. Zdjęcia sobie strzela. Jedna Niemka pozwoliła sobie małej małpie wejść na siebie. Dziubki porobić. No nic, że w pobliżu jeszcze była małpa z dzieckiem, która jakby się zirytowała to by ją pochlastała. I tym sposobem zobaczyłam małpy europejskie i tajskie. A bezmyślność ludzi mnie osłabia.

Towarzystwo się zrobiło głodne

…więc wylądowaliśmy na lunchu w muzułmańskiej części Phi Phi. Taka była mocno muzułmańska, że dwa kroki od restauracji można było kupić alkohol. Również inne bardzo brzydkie używki. Kiedy już opchnęliśmy się do reszty ostatnim punktem programu okazała się Wyspa Bambusowa. Nie za duże to było, w sam raz. Plaża bardzo ładna, piaszczysta, woda super ciepła. Tutaj było lenistwo, opalanko i pływanko. Kiedy wydawało się, że nic ani nikt już mi z niczym nie wyskoczy tego dnia, na to Sandra: ,,Daria, bo mam takie mało grzeczne pytanie… Jak ty posiadając takie małe stopy, zachowujesz balans”. Nie wiem. Chiny welcome to.

Tak zakończył się kolejny wycieczkowy dzień. Zapomniałam wspomnieć, że karmiąca rybki Chinka, zrobiła się głodna, nażarła się ananasa i w drodze powrotnej miała dla świata podwodnego nowy prowiant. Fresh and fruity.

Płyniemy – jaki piękny ten Pukhet

Fajnie, bo wyspa duża i chociaż czasem w jednym miejscu pada, w drugim może być słonecznie. Mam wrażenie, że tego dnia zobaczyłam jakąś jedną setną tego, co ten piękny zakątek świata w sobie kryje. Co ciekawe żegnałam się z moimi polskimi Niemkami, nie spodziewając się, że (hehe) zobaczę je szybciej niż ustawa przewiduje. Ale o tym już niedługo.

Podoba się Tajlandia? A może zajrzycie gdzie indziej:

 

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.