Koh Yao Noi – miłość na święta

Życie popycha nas w różne zakątki, do których sami czasami nigdy byśmy nie trafili. Po październikowym powrocie z Tajlandii nic nie zapowiadało, że ponownie los rzuci mnie w jej ramiona. Wróciłam do Chin szczęśliwa. Nagle okazało się, że mam mnóstwo czasu. Wystarczało na wszystko – przyjaciele, spotkania na mieście, moje sporty, nauka języków, gotowanie i mizdrzenie się do lustra. Nie było w moim życiu nic, coby w negatywny sposób zaprzątało mi uwagę. Dryfowałam na spokojnym morzu i dawało mi dużo radości bycie samej ze sobą. Bez dram.

Kiedy człowiek nie wypatruje, nie oczekuje i potrafi cieszyć się z tego co ma, nawet jeżeli jest to chociażby ulubione śniadanie, zawsze dostaje więcej. Po Tajlandii czułam się jakbym wcisnęła “enter” gdzieś u siebie w mózgu i zalogowała się do świata o nazwie: “nauczyłam się kochać samą siebie”.

To był klucz do mojego szczęścia

Był zimny listopadowy wieczór. Koleżanka prezentowała na evencie “BlaBla” w Chengdu teledysk jaki nakręciła latem do swojej piosenki, którego byłam częścią. Nie chciałam iść sama, więc trafił mi się na chybił trafił Francuz, który zgodził się mi towarzyszyć.  I tak w ciemno poznałam moją ukochaną Żabę. Nie będę tutaj pisać romansidła, ale już po trzech randkach było wiadomo, że się od siebie nie od rechoczemy. Nie znając się zbyt dobrze, szybko “przyklepaliśmy” relację, a potem rachu ciachu szuru buru pojechaliśmy razem na Święta…. do Tajlandii.

W tamtym czasie wszystko było niepewne. On do Tajlandii pojechał wcześniej, bo było to dla niego długo planowany wyjazd. Ja czekałam na nową wizę w Chinach praktycznie do ostatniego momentu. Podtrzymywał mnie duchu w całym procesie czekania mówiąc, że nawet jeżeli coś pójdzie nie tak, on na Święta wróci do Chin, żeby spędzić je ze mną.

23 grudnia przyleciałam na Phuket

To samo lotnisko. Tylko wszystko jakoś sprawniej. Moja ukochana Żaba odebrała mnie po przylocie i tak zaczęliśmy wspólną podróż. Bo jak mawia mój przyjaciel Ron ze Stanów, żeby kogoś poznać, musisz pojechać z nim w podróż, nawet krótką. Poznać rodzinę i znajomych. Jak wszystko będzie się zgadzać, znaczy, że ten ktoś jest dla Ciebie. Pierwszy dzień zostaliśmy na wyspie, przenieśliśmy się w okolice plaży Surin. Miało być aktywnie i cudownie, ale los jak to los, lubi płatać figle. Zaczęło się od tego, że nie mogliśmy wypożyczyć motocykla, bo Mój zapomniał wziąć prawa jazdy z Chengdu. A potem niefortunnie stanął i skręcił kostkę. Noga opuchnięta i w bólu, nie mógł chodzić i kuśtykał. Mając szklanki w oczach mamrotał “przepraszam, nawaliłem”, chociaż tak naprawdę nie nawalił nic. Tego samego dnia mieliśmy zobaczyć Sandrę, bohaterkę moich innych opowieści (możecie znaleźć je m.in tutaj: Zupełnie bez planu Tajlandia, Płyniemy i karmimy rybki ) . Do końca dnia nie było wiadomo czy spotkanie wypali, bo chociaż mnie namawiał, żebym pojechała sama, nie chciałam się ruszyć, bo w końcu do niego przyjechałam na Święta.

Wszystko dobrze się skończyło

Udało nam się szczęśliwie dostać do Phuket Town, gdzie mieszka Sandra taksówką. Bardzo miłe spotkanie, rozpoczęte od wielkiego przytulasa w bramie i standardowego “cześć stara”.  U Sandry było wigilijne, gotował się wegański rosół, a jej mama, która przyjechała na Boże Narodzenie (piękna kobieta swoja drogą) kręciła się po kuchni przygotowując smakołyki. Jak to w polskim domu poszła orzechówka i dobre humory na stół. Wspominam to wszystko bardzo sympatycznie i trochę z nostalgią, bo to w końcu u niej w domu pomieszkiwałam podczas pierwszej Tajlandzkiej wyprawy.

Kolejnego dnia czekało na nas Koh Yao Noi

Czyli malutka, zielona, w dużej części muzułmańska wyspa. W drodze na wyspę promem moja ukochana Żaba powiedziała, żebym sobie wybrała miejsce, gdzie się chcę zatrzymać i to będzie jego prezent na święta. Wygrzebałam ogłoszenie ze ślicznymi małymi domkami na eko farmie. I to był strzał w dziesiątkę. Powitała nas śmiejąca się do ucha do ucha Tajka muzułmanka. Miejsce było przeuroczo zielone. Same palmy. Bardzo czyste. Szczery uśmiech naszej gospodyni utwierdził mnie w przekonaniu, że pozostanie tam było bardzo dobrym wyborem. Plus częstowała nas bananami ze swojej farmy i domowymi deserami tajskimi, a że ze wszystkich łakoci najbardziej lubię słodkie mega mi to pasowało. Domek był niewielki, ale miał w sobie wszystko co potrzeba. Skakałam sobie dookoła radosna i więcej mi do szczęścia nic nie brakowało.

Nic nie brakowało prócz…

….tej cholernej pogody. Jak to w tropikach – czasem słońce czasem deszcz. Kiedy udało nam się wreszcie wypożyczyć skuter i to tym razem bez potrzeby okazania prawa jazdy ujechaliśmy może z 500 metrów i pogoda się…. zesrała. Schroniliśmy się w restauracji. Uraczyłam się koktajlem ze świeżego arbuza. Zamówiliśmy szamę i gdy czekaliśmy na danie główne, dostaliśmy ryż w kształcie serduszek. Gdy skończyliśmy jeść przestało lać  można było ruszyć i eksplorować terytorium. Mapę wyspy w łapach trzymałam ja. Więc stosując swoją “własną” nawigację wywiozłam nas… w chaszcze. Na naprawdę dziką plażę.

Wylądowaliśmy trochę po środku niczego

Błotnista dróżka i pełno chwastów. Ale było widać morze i plażę, na której nie było absolutnie nikogo. “Chodź” – rzekłam i wzięłam Żabę za rękę. Nie tak znowu prosto tam się szło. Moja definicja miłości momentalnie się zmieniła, gdy uświadomiłam sobie, że naprawdę komuś na tobie zależy, gdy idzie za tobą w najgorsze bagno, bo Ci ufa. Ja oczywiście klasa – spódniczka plażowa, krótki top, nogi całe umorusane, stałam zadowolona z siebie, gdy udało nam się dostać na plażę. Poszliśmy na “trzy cztery” do wody i spędziliśmy dzień otaczając się naturą.

Wigilijny czas w tropikach

Była to prawdopodobnie pierwsza tak bardzo niestandardowa Wigilia w moim życiu. Nie było “Wsród Nocnej Ciszy” ani kolędy “Cicha Noc.” Choć na przestrzeni lat różnie bywało u mnie na Święta, zawsze gdzieś tam ten motyw świąteczny się przyplątywał. To w postaci piosenki, a to choinki, a to dzielenia się opłatkiem w obskurnym chińskim akademiku z Polkami. Nawet w poprzednim roku zanim wyjechałam na Tajwan udało nam się spędzić ze znajomymi 24 grudnia na uroczystej kolacji. W tym roku tylko ja i moja Żaba. Wybraliśmy knajpę, która wyglądała najładniej z otaczających. Zamówiliśmy ryby. Zjedliśmy kolację popijając kokosem. Ciesząc się, że wszystko idzie zgodnie z planem i mamy siebie.

Pobyt w Koh Yao Noi kojarzy mi się przede wszystkim

Z radością okrywania. Troską, gdy drugie nie może chodzić. Eksploracją zielonych terenów na skuterze. Przytulaniem w morzu. Krzywieniem się z bólu podczas tajskiego masażu. Śmiejącymi się oczami mojej Żaby za każdym razem, gdy wołałam: “czy mogę jeszcze jedno ciastko? czy mają tutaj deser?”. Prowizorycznymi stacjami benzynowymi. I spokojnym sercem, że kolejne podróże będą równie ważne, bezpieczne i pełne zaufania.

Zobaczcie inne moje wpisy:

   

Podobne Wpisy

2 Komentarze

  1. Candy Pandas mówi

    Cudownie, że udało Ci się znaleźć wspaniałego towarzysza do równie wspaniałych wypraw 🙂 Dużo miłości dla Was <3

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.