Phuket – zwiedzamy wyspę na skuterze

Wiecie, że od przeznaczenia, jakiekolwiek ono by nie było, po prostu nie da się uciec. Wspominając Tajlandię, opisując ją dla Was, przypominam sobie jak przez wiele miesięcy wzdychałam, żeby do niej pojechać. Mimo, że los rzucał mi różne kłody pod nogi i uczył pokory – nie rezygnowałam. Widocznie “ten na górze” wybrał dla mnie szczególny czas. I kazał mi długo czekać. Udało się.

To był przyjemny poranek, gdy ja i Sandra (Pani Kierowniczka) obudziłyśmy się z poczuciem wewnętrznego luzu. Nie spieszyło nam się nigdzie tego dnia. Ona dzień wolny, ja już w ogóle wczasowiczka, więc można było wykorzystać ten czas do maksimum. W ten sposób właśnie załapałam się na prywatną wycieczkę skuterem, a Sandra była moim wozi-rejem po wyspie.

Pogoda była dosyć dziwna…

…więc postanowiłyśmy uciec z obszarów górzystych. – Lubisz orzeszki? -spytała Sandra. To jakby pytać Kubusia Puchatka czy lubi miód. Mlasknęłam tylko na “tak”, a potem jakieś 15 minut później wylądowałyśmy w pakowalni orzeszków nerkowca. Pani Kierowniczka uświadomiła mi dlaczego orzeszki nerkowca są tak cholernie drogie. No więc moi drodzy “państwo” to jest bardzo żmudna robota. Orzeszki się wpiernicza w trzy sekundy,a Panie siedzą przy maszynach przez pół życia, rozbijają te skorupki i upewniają się, że nerkowiec pozostaje cały i zdrowy. Powiem szczerze, że nie wyglądają przy tym na szczególnie szczęśliwe, a raczej mocno wku…., bo taki Janusz turysta przychodzi podżera te orzeszki i próbuje im zdjęcie zrobić. Zauważyłam, że za każdym razem gdy miałam je na celowniku mojego telefonu, odwracały głowę i patrzyły w dal. Czemu w sumie trudno się dziwić.  Sandra wzięła mnie na darmową degustację. Więc mogłam się napchać do woli, oceniając po kolei wszystkie orzeszki jak Magda Gessler, zachowując wdzięk i grację Pippy Middleton. Były różne smaki od wasabi, miodowe, czekoladowe, chilli itp itd. Ryjek miałam ucieszony jak nie wiem. Po prostu, żeby zdobyć moje serce trzeba a) kupić mi jedzenie b)zrobić mi jedzenie c)być jedzeniem.

Jak to w tropikach zaczęło pokropiwać

Trzeba było przestać się opychać, wsiąść na skuter i uciec przed deszczem. Sandra za cel obrała Wielkiego Buddhę. To zawsze jest dla mnie zabawne, bo mniej więcej 90% miejsc w Azji ma swojego Buddhę gdzieś tam na wzgórzu, którego Trip Advisor rekomenduje do zobaczenia (na przykład tego z Hong Kongu możecie zobaczyć u mnie tutaj).  Jak już tak pędziłyśmy na tym skuterze jak Struś Pędziwiatr trenujący do Olimpiady, Sandra w chwilach gdy zwalniała na całe 5 sekund pytała: “boisz się?”. Pfff. Czy ja się czegoś boję. Jak podróżuję włącza mi się feeling takiego ufnego przedszkolaka, który tylko czeka na więcej atrakcji. Po drodze mijałyśmy swego rodzaju przystanki ze słoniami na łańcuchach. Samo spojrzenie na nie sprawiało, że kroiło mi się serce. Pewnych spraw się jednak nie przeskoczy. Gdy zajechałyśmy na wzgórze do Wielkiego Buddhy, musiałam zaopatrzyć się w chusty na ramiona i nogi. Przyjechałam, jak sobie możecie wyobrazić w lekkiej, letniej sukience, a to miejsce święte, trzeba było się zakryć, żeby Buddha się nie zgorszył.  Sandra powlekła mnie na punkt widokowy, z którego było świetnie widać zmiany pogodowe na Wyspie. I tak w jednym końcu uśmiechało się piękne słońce do opalania, w drugim straszyła ulewa. Tropiki. Dlatego też nie warto sprawdzać za bardzo pogody, bo prawie każda prognoza Ci powie dla świętego spokoju, że będzie padać.

Zachciało mi się błogosławieństwa

Może kogoś tym obrażę może nie. Nie jestem osobą namiętnie religijną.  Myślę, że religie to twór zrodzony przez człowieka, a człowiek ma skłonności do przesady w różne strony. Nie bardzo mi się podoba wizja pośrednictwa w postaci człowieka do tworu tak idealnego jak Bóg. Wierzę w dobrą siłę, która cię zawsze poprowadzi, gdy o to szczerze poprosisz. Nie uważam też, że nasze życie musi być takie cierpiętnicze i upokarzające. Jakby sami kreujemy energię, która nas otacza. Stąd najbliżej mi do buddyzmu, wydaje mi się najmniej inwazyjny w sensie krzywdy ludzkiej i natury, choć nie mogę powiedzieć, że go wyznaję. Lubię jednak dzielić się doświadczeniami duchowymi, dlatego postanowiłam przywitać się z mnichem.

Trzeba było dać prezent

Można było wybrać bardzo śmieszny kosz różnych dupereli za 100 batów, które zawierały na przykład latarkę, paracetamol, pastę do zębów i sprawiały, że mnich się bardzo cieszył na ich widok. Jak wiecie mnisi trochę żyją na zasadzie “co łaska”, dla nas takie bzdety, a dla nich istotne drobiazgi. Mnich nie ma łatwego życia, bo musi popierdzielać na to wzgórze pieszo w dwie strony, a ma dosyć tam daleko. To nie są mnisi, którzy mają po 40 lat i buchają testosteronem, tylko czasami dziadki koło 70. A rumiani na buzi jak nie wiem. Podeszłam do mnicha. Głowa spuszczona, bo trzeba być niżej od niego. Sandra z boku miała robić zdjęcia. Daję mu ten prezent, on błogosławi, mamrocze, a Sandra do mnie: ,,ej ekran Twojego telefonu się wyłączył, nie mogę zrobić zdjęcia!”. Mnich nadal mnie błogosławił, zaczynał wiązać bransoletkę, ja podałam hasło Sandrze, ale było trudne do wklepania, bo zawierało włos z jednorożca i dupa zdjęcia nie było. Sandra na to: ,,idź jeszcze raz”. Patrzę się na nią, myślę, no jaja chyba sobie ze mnie robisz, a ona swoje dalej i powiedziała, że nie pozwoli zgasnąć mojemu ekranowi. Idę na klęczkach w głowie mam tylko “co ty Wojciechowska odwalasz znowu”, Kierowniczka w gotowości, ja przed mnichem. Uwaga, nie skapnął się, że minutę wcześniej mi już dawał błogosławieństwo! To ja w śmiech, to on w śmiech. To razem brechamy. Tym sposobem mam dwie bransoletki, a nie jedną i mój mnich zaciesza się na zdjęciach.

 

Potem było z górki

Lody, lody dla ochłody. Kierowniczka zaprowadziła mnie do stanowiska z lodami kokosowymi. Tajowie tradycyjnie jedzą je w bułce do hot doga. Pyta się mnie Tajka czy chce lody w tej oto bułce właśnie, a ja że nie. Jestem fit jak połączenie Chodakowskiej z Lewandowską i byle bułki nie będę żarła z lodami. W kubeczku proszę. Potem jeszcze zaliczyłyśmy krótki spacer dookoła. Moja przewodniczka przypomniała mi skąd się w ogóle Buddha wziął (sami sobie wygooglajcie, nie chce mi się pisać), trzasnęłam sobie zdjęcie z Buddhą dla urodzonych w środę przedpołudniem, zrobiłam siku w toalecie z widokiem na całą wyspę i byłam gotowa jechać dalej.

Gdy już zjeżdżałyśmy z góry zaczęła gonić nas chmura

Jak wściekła. Nie wyglądało to najlepiej. Chciałyśmy ją zgubić, więc zajechałyśmy najpierw do wioski rybackiej w Rawai. Przeszłyśmy się wzdłuż i wszerz, obejrzałyśmy targ rybny. W sumie targ jak targ. Dużo skorupiaków. Podsumowałyśmy, że nadal morze tam czyste i krystalicznie niebieskie, chociaż stoją statki i łodzie pływackie. Minęłyśmy grupę chińczyków, która szła z całym sprzętem do łowienia ryb. Spojrzałyśmy w górę. Nie było co tam dłużej siedzieć, tylko spierdzielać dalej, żeby nie zmoknąć. Tak oto wylądowałyśmy na przylądku Prom Thep Cape i tam zobaczyłyśmy najpiękniejszy cmentarz świata. Lubię kraje azjatyckie głównie dlatego, że większość z nich chce pozostać duchowo jak najbliżej z naturą. To tam właśnie ze skarpy zrzuca się do morza skremowane ciała. Zeszło nam przy tej skarpie może maksymalnie 10 minut. Potem zaczęła się ulewa przez duże U. Pani Kierowniczka zasugerowała, że możemy poczekać chwilę w barze. Zaopatrzone w soczki z marakui, do których dodano kilogram cukru, siedziałyśmy i czekałyśmy. Siedzimy piętnaście minut. Pół godziny. Zaraz zeszło by ćwierć wieku, a deszcz nawet nie myślał przestać padać.

Wtedy Sandra palnęła…

… myślę trochę bez zastanowienia, a przynajmniej nie biorąc pod uwagę do czego jestem zdolna. “Mamy dwa wyjścia. Siedzimy tu grzecznie i czekamy aż przestanie, choć nie wiadomo ile to zajmie albo korzystając z faktu, że mamy na sobie stroje kąpielowe uciekamy stąd i jedziemy na masaż”. No więc ja całkiem logicznie stwierdziłam, że nie będę siedzieć tam święta krowa, myk sukienka do plecaka i sru gotowa do boju. Sandra nie bardzo mając wyjście, bo sama się w to władowała, zrobiła to samo. Dodam tylko może, że jeżdżenie w bikini na skuterze grozi tam mandatem, ale wiecie mi nie zależało, bo byłam tam raptem na parę dni, za to Sandra stwierdziła, że na miasto bez burki już się nie ruszy. Tak sobie jechałyśmy słysząc śmiechy, chichy od lokalnych ludzi. Zimno trochę było, ale na szczęście długo to nie potrwało. Moja towarzyszka zaczęła miauczeć, że jak ona wejdzie do tego eleganckiego salonu masażu, gdy ją tak zobaczą. Zawsze Tajki do nie mówiły per Madame, a tu co. Jakaś ladacznica pod salon przyjechała. Co by nie mówić, jej “koleżanki” chwilę się pośmiały, dały nam wziąć prysznic i wzięły się za masaż. Jak zobaczyły stan moich pleców stwierdziły, że aloesowy będzie najlepszy. Przy tym paplały te masażystki jak przekupy na mieście. Zapłaciłyśmy za to wszystko coś około 500 batów i tyle.

Skuterem myk dalej

Podjechałyśmy do mojego hotelu. Z całych 5 nocy, które tam zarezerwowałam spałam aż jedną. Spakowałam swoje rzeczy, wpakowałyśmy walizkę na skuter i pojechałyśmy do biura, gdzie Sandra pracuje ogarnąć następny dzień, czyli wycieczkę do dżungli. Wieczorem stwierdziłyśmy, że kurcze, wypadałoby coś zjeść, więc pożarłyśmy hinduskie smakołyki. Sandra trochę jak ja w Chinach, po takim czasie nie bardzo chce jeść co podają miejscowi, a i mnie to specjalnie nie przeszkadzało, bo tajskie w Chinach też mamy. Ostatnim przystankiem była plaża Kata Noi. Załapałyśmy się na przepiękny zachód słońca. Miałyśmy chwilę przetrawić atrakcje dzisiejszego dnia, pooglądać ogniste niebo i pokontemplować.

Phuket na skuterze

Wcale to nie było takie trudne to ogarnięcia. Okej, ja miałam łatwiej, bo dupsko było wożone przez Sandrę, która tam już jest trzy lata. Jednak z perspektywy obserwatora, drogi są całkiem przyjazne i łatwo się poruszać dookoła. Trochę tych pojazdów jednośladowych jest, ale nie idzie dostać sraczki ze strachu jeżdżąc po wyspie tak jak w Wietnamie. Jeżeli ma się trochę pomyślunku w głowie, wszystko można ładnie ogarnąć.

Pojedź ze mną tutaj:

 

Podobne Wpisy

Skomentuj

Adres e-mail nie zostanie upubliczniony.